Był gwiazdą tych spotkań. Cieszyłem się, gdy ludzie kupowali jego książki, gdy robili sobie z nim zdjęcia. A on resztką sił o tym hospicjum w Pucku i o pacjentach, o normalności, o życiu. Był "odważny i dziki".
- O, ksiądz. To będzie pobożnie – westchnął na mój widok. – Pobożnie? Ja o dawcach nerek mam mówić i będę się tego trzymał, bo już mi zapłacili – mówię. – Tak tylko chciałem wyczuć, czy nie jesteś nadętym klechą – odpowiedział z uśmiechem. Tak się poznaliśmy z Jankiem Kaczkowskim, wyjątkowym facetem, świetnym księdzem. W szatni, przed konferencją, o której pewnie już nikt nie pamięta.
Nie była to znajomość bliska i zażyła. Widzieliśmy się maksymalnie kilkanaście razy, głównie na konferencjach o charakterze bioetycznym albo na warsztatach dla studentów. Był gwiazdą tych spotkań. Cieszyłem się, że widzę go po raz kolejny. Nie muszę tłumaczyć, dlaczego. Cieszyłem się jeszcze bardziej, gdy ludzie podczas tych spotkań kupowali jego książki, gdy robili sobie z nim zdjęcia. A on resztką sił o tym hospicjum w Pucku i o pacjentach, o normalności, o życiu. Nie było nadęcia, nie było.
Dla bioetyki i jej upowszechniania w Polsce zrobił więcej niż niejeden teoretyk, który pisał przez te wszystkie lata artykuły do czasopism naukowych i chorego na oczy nie widział – otrzymując za nie eleganckie punkty.
Janek zrobił dla bioetyki więcej niż my wszyscy razem wzięci – obawiający się o poprawność słów, kształt argumentów, odwagę w dyskusji, w wywiadzie dla prasy, radia itd. To dzięki niemu rzesze studentów, dziś już absolwentów wydziałów lekarskich, odkryły i zrozumiały sens relacji lekarz – pacjent.
Był pacjentem i bioetykiem, był twardym facetem i księdzem, miał w sobie dużo czułości, ale też gotów był sponiewierać za brak serca i głupotę. Godność osoby i etyka – dzięki niemu – znaczyły dokładnie tyle, ile znaczą – ni mniej, ni więcej.
Dla pacjentów onkologicznych ks. Jan Kaczkowski stworzył przestrzeń, której wcześniej niestety nie mieli. On był ich głosem, on był wyrazicielem ich myśli i pragnień. Dokonał przeobrażenia, jakiejś rewolucji w spojrzeniu na pacjenta onkologicznego w tym kraju. Był wreszcie nie tylko założycielem hospicjum w Pucku, był jego sercem. W zasadzie tam je zostawił.
Mówił o sobie „onkocelebryta”, miał świadomość, że ma możliwość mówić w imieniu tych, których głosu nikt nie słyszy lub słyszeć nie chce.
Pan Bóg nie zyskał przez niego nowych wrogów, za to zyskali dzięki niemu księża katoliccy – mam na myśli wizerunek. Był dobrym księdzem. Wierzącym. Bezkompromisowym i odważnym. Mówił pięknie o normalności ludzi i instytucji.
Będzie go brakowało. Dobrze, że tak dużo go pozostało.
Kto nie miał w ręku jeszcze żadnej jego książki, niech biegnie do księgarni.