Mamy dosyć propagandy

Agnieszka Gieroba

|

Gość Lubelski 10/2013

publikacja 07.03.2013 00:15

Rocznica świdnickich spacerów. Wystawiony na okienny parapet telewizor i zapalona świeca stały się bronią w walce z komunistyczną agitacją. Do tego doszły spacery, na które, mimo siarczystego mrozu, wychodzili tłumnie mieszkańcy Świdnika. Dla władzy to było za wiele.

 Happening przypomniał sceny sprzed lat Happening przypomniał sceny sprzed lat
Agnieszka Gieroba

Nie pamiętam swego udziału w spacerze, bo miałam wtedy 8 miesięcy i leżałam w wózku opatulona w gruby koc. Z opowieści rodziców wiem, że ludzie mieli tak bardzo dość komunistycznej propagandy, że nawet takie niemowlęta jak ja nie zatrzymywały ich w domu, kiedy można było wyrazić swój sprzeciw. Jak wielka musiała być ich determinacja, rozumiem dopiero dziś, gdy sama mam małe dzieci i wieczorem na mróz nie wychodzę z nimi na spacer – mówi Alicja Stasiak. Świdnik nigdy nie był miastem pokornym, choć według założeń komunistycznych władz, miało to być miasto modelowe, bez kościołów i religii, z ludźmi szczęśliwymi – wielkimi zwolennikami ustroju. Nie wyszło jednak. I kościół ludzie budowali, i w Pana Boga wierzyli, i nie chcieli się podporządkować ówczesnej władzy. Pani Teresa mieszkała wtedy przy ulicy Sławińskiego, czyli dzisiejszej Niepodległości. Była to główna ulica Świdnika. Pamięta, jak czwartego lutego 1982 roku wyjrzała przez okno i zobaczyła grupę ludzi snujących się spacerem. – Pomyślałam, że spacer w taki mróz musi oznaczać coś wyjątkowego. To były czasy bez internetu, telefonów komórkowych, a i stacjonarnych było nie za wiele. Popatrzyłam i wróciłam do swoich obowiązków, czyli do szykowania dzieci spać. Nazajutrz w pracy podeszła do mnie koleżanka i powiedziała, że wszyscy, którzy chcą zaprotestować wobec stanu wojennego i kłamliwych informacji w mediach, wychodzą na spacer podczas nadawania „Dziennika Telewizyjnego”. Wieść rozniosła się nie tylko po zakładzie WSK, gdzie pracowała większość mieszkańców Świdnika, ale i po całym mieście – mówi Teresa Kowalik.

Grzały nas emocje

Piątego lutego ulica Sławińskiego zamieniła się w spacerowy deptak. – Wyglądało to, jakby szła jakaś wielka procesja. Ludzie całymi rodzinami przemierzali wolniutko tam i z powrotem główną ulicę Świdnika. Zapanowała atmosfera jakiegoś wielkiego święta, wszyscy się do siebie uśmiechali, zagadywali, poczuliśmy, że dzieje się coś wyjątkowego, czego jesteśmy świadkami – wspomina pan Bronisław. Spacer kończył się wraz z „Dziennikiem Telewizyjnym” i wszyscy wracali do domów. – Miałam wtedy dziesięć lat. W domu był utarty zwyczaj, że o 18.00 kolacja, potem mama sprawdzała, czy zadania domowe do szkoły odrobione, mogliśmy obejrzeć dobranockę i szykowaliśmy się do łóżek. Pamiętam do dziś, jak rodzice zakomunikowali nam, że lekcje mają być odrobione przed kolacją, bo po 19.00 wychodzimy na spacer. Dla nas, dzieciaków, to było coś niesamowitego. Gdy wyszliśmy z domu, ulicą już szło mnóstwo ludzi, w tym wielu naszych znajomych i sąsiadów. Szliśmy razem z zaprzyjaźnioną rodziną mojej koleżanki z klasy. Wtedy, podczas pierwszego spaceru, rodzice wytłumaczyli nam, że będziemy tak spacerować w porze nadawania „Dziennika Telewizyjnego” na znak, że nie chcemy słuchać kłamliwych informacji. Nazajutrz w szkole wszystkie dzieci rozmawiały o spacerze i umawialiśmy się na kolejny wieczór. Pewnie do końca nie rozumieliśmy tego, co się dzieje, ale każdy z nas koniecznie chciał być na wieczornym spacerze – wspomina Aneta Bury.

Wystraszyli się spacerów

Dla władzy to było za wiele. Zaczęła więc utrudniać ludziom życie. W godzinach wieczornych wyłączano najpierw oświetlenie na ulicach Świdnika, a wkrótce odcięto wszystkim mieszkańcom prąd i wodę. Wprowadzono też zakaz poruszania się prywatnych pojazdów i dla Świdnika przesunięto godzinę milicyjną na 19.00. Wyłączono także telefony, odcinając tym samym Świdnik od kontaktu ze światem. – Skomplikowało to nam działanie, ale nie zniechęciło. Popołudniowe wydanie „Dziennika Telewizyjnego” było bodajże o 17.00, więc spacery przeniosły się na wcześniejszą godzinę. Czuliśmy jednak, jak narasta zagrożenie. Na ulicach było coraz więcej milicjantów i zomowców, stały wozy milicyjne, przygotowane chyba do aresztowań, zaczęto ustawiać armatki wodne. W zakładach pracy działała wzmożona propaganda, przez megafony nadawano informacje o nielegalności spacerów, sianiu defetyzmu i inne jakieś bzdury. Czuliśmy się zmęczeni całą tą sytuacją, ale nie zamierzaliśmy się łatwo poddać – mówi Andrzej Mizura.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.