Bezpieka użyła broni

ag

|

Gość Lubelski 24/2013

publikacja 13.06.2013 00:15

Jest jednym z nielicznych pamiętających dramatyczne wydarzenia, które rozegrały się zaraz po wejściu Armii Czerwonej w lipcu 1944 roku. Miał wtedy 9 lat, ale to, co zobaczył, na zawsze zostało mu w pamięci.

Jerzy Szkutnicki Jerzy Szkutnicki
jako chłopiec był świadkiem tragicznych wydarzeń w Janiszowie
Jerzy Szkutnicki

Jerzy Szkutnicki mieszkał w Janiszowie, małej wiosce położonej 3 km od Wisły na trasie Opole Lubelskie–Piotrawin. Wioska należała wówczas do powiatu puławskiego. W czasie okupacji niemieckiej była to silna placówka Armii Krajowej. Pierwsze jednostki Armii Czerwonej weszły na ten teren 26 lipca 1944 roku. Żołnierze rozlokowali się w domach i w tzw. ziemiankach, a w pobliskim zagajniku ustawiła się bateria artylerii ciężkiej. Wraz z wojskiem frontowym przybyły formacje NKWD. – Pamiętam ciemnoniebieski kolor otoków i gwiazdy na uprzężach koni – wspomina pan Jerzy. Już w ostatnich dwóch dniach lipca oddziały NKWD, znające nazwiska i adresy, odnalazły i schwytały większość miejscowych żołnierzy AK, którzy nie stawiali oporu. Zostali przewiezieni do poniemieckiego obozu „Majdanek” w Lublinie. Dowódca drużyny Michał Szkutnicki „Grzmot” i jego zastępca Bolesław Strachacki „Bór” znaleźli się pod nadzorem, a pozostałych umieszczono na strzeżonym, ale otwartym polu, otoczonym drutem kolczastym. Ci słabiej pilnowani pod osłoną nocy, korzystając z ogólnego bałaganu, wykonali podkop pod drutem w dolinie rowu odwadniającego i uciekli z obozu. Skorzystali z pomocy okolicznych mieszkańców i dotarli najpierw do swoich domów, a następnie chronili się w różnych kryjówkach. Niektórzy nie cieszyli się długo wolnością, dowódcy zaś zostali niebawem wywiezieni w głąb Rosji.

Bez litości

19 marca 1945 roku pojawił się w Janiszowie uzbrojony, polski oddział milicji i sił bezpieczeństwa. Otoczono wieś, poszukując ukrywających się zbiegów. Udało im się pojmać 37-letniego Mieczysława Sochalskiego. Świadkiem tych wydarzeń był Stanisław Strawa. Mieczysław Sochalski został doprowadzony na jego podwórko i pozostawiony pod strażą. Pozostali ubecy rozbiegli się, licząc, że schwytają innych. Mieczysław postanowił ratować się ucieczką, zaczął biec w kierunku pobliskiego zagajnika. Pilnujący go ubek otworzył ogień i zranił go w nogi. Mieczysław upadł i kiedy ubek podbiegł do niego, ranny podniósł ręce do góry. Nie wiadomo, czy prosił, aby nie strzelać, czy też odruchowo się osłaniał. Ubek bez wahania przeszył go serią z karabinu maszynowego. Mieczysław Sochalski pozostawił żonę Anielę i kilkuletnią córkę Krysię. Bezpieka po „wykonaniu zadania”, nie znalazłszy żadnego z żołnierzy AK, odjechała. Sąsiedzi przynieśli ciało zamordowanego i ułożyli na podwórku. – Do dziś pamiętam na jego piersi krwawe ślady serii kul, niczym korale. Żona Aniela spazmowała, dziecko płakało, a mama staruszka rzuciła się na ciało syna i zemdlała. Panowało ogólne przerażenie i zgroza. Mieszkańcy nie widzieli czegoś takiego w czasie okupacji niemieckiej – opowiada pan Jerzy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.