Mój mąż widzi Jezusa

red

publikacja 16.03.2014 15:08

Świadectwo Joli Drozd z ostatnich dni życia jej męża Roberta jest wyznaniem wiary. Oboje zaangażowani we wspólnotę Domowego Kościoła, służyli innym. Choroba i nagła śmierć Roberta stały się, nie tylko dla ludzi ze wspólnoty, niezwykłymi rekolekcjami. W Wielkim Poście to świadectwo może pomóc nam zrozumieć, że dzięki miłości Bożej i ludzkiej przechodzimy ze śmierci do życia.

Rodzinna fotografia Rodzinna fotografia
Jedno ze wspólnych zdjęć Roberta, Joli i ich synów
Archiwum Rodzinne

Kiedy piszę to świadectwo, minął już ponad miesiąc od czasu, kiedy Bóg zaprosił mojego Męża Roberta do Wieczności. Czas szybko mija... Ufam, że za „krótką chwilę” znowu się z Nim zobaczę.

Wszystko potoczyło się tak szybko. Od zmywania podłogi w przedświątecznych porządkach oderwał mnie telefon Szymka (10 lat), który razem z Robertem pojechał kupić choinkę: „Mamo, Tato się źle poczuł... zadzwoniłem po karetkę. Już jedzie...Przyjedź szybko, jesteśmy na parkingu przy politechnice...” „Synu, wsiądź do samochodu i poczekaj na mnie, zaraz będę”. Na miejsce przywiózł mnie Marek z Domowego Kościoła, jego syn akurat chwilę wcześniej przyszedł do naszego Maćka (8 lat), aby mogli wspólnie się pobawić. Kiedy dojechałam na miejsce i weszłam do karetki, Robert, podłączony już do tlenu, ostatkiem sił traconej właśnie świadomości, zareagował na mój głos i dotknięcie po ramieniu. Próbował zwrócić się w moją stronę. To była chwila naszego ostatniego jeszcze świadomego spotkania na ziemi...

        A potem w szpitalu szybkie kroki lekarzy, pytania do mnie, moje pytania do nich…niestety bez odpowiedzi. Kiedy przyniesiono mi porozcinaną odzież Roberta, wiedziałam, że nie jest dobrze…W lewej ręce automatycznie przesuwany różaniec, a w drugiej telefon i SMS-y do wspólnoty z prośbą o modlitwę. „Proszę Was o modlitwę za Roberta. Źle się poczuł. Karetka zabrała go do szpitala. Przekażcie innym. Dziękuję. Jola”  (21 gru 2013, g. 12.29). Zawiadomiłam rodzinę. I za niedługi czas bliscy zjawili się, aby towarzyszyć nam w tym trudnym czasie. Po chwili uruchomiła się lawina zapewnień o modlitwie, która nie ustawała przez cały czas pobytu Roberta w szpitalu, do pogrzebu, a nawet trwa do dziś. Co chwilę słyszałam sygnał telefonu zwiastujący nadejście wiadomości (w dalszym ciągu kojarzy mi się bardzo ciepło, wtedy był jak balsam), że ciągle do tej modlitwy dołączają nowe osoby ze wspólnoty Domowego Kościoła, znajomi znajomych, inne wspólnoty, zakony, ludzie, którzy nigdy nas osobiście nie znali, z całej Polski, a nawet spoza jej granic, że w naszej intencji zostało odprawionych wiele Mszy świętych. Po badaniach trudna diagnoza. „Sprawa jest b. poważna. Obfite krwawienie wewnątrz czaszkowe. B. trudna decyzja lekarzy - operacja jest utrudniona z powodu zaburzonej krzepliwości krwi, ale konieczna. Potrzeba nam i lekarzom dużo modlitwy. Dziękujemy. Jola Drozd” (g. 13.56).

Nie wiem, jak radzą sobie z takim doświadczeniem ludzie niewierzący, będący poza Kościołem, ale myślę, że jest ono nie do zniesienia. Dla mnie siła modlitwy Żywego Kościoła była tak ogromna, że nie znajduję słów, aby opisać moc, którą nam dała. Jedni zamawiali Msze święte, organizowali czuwania, inni podsunęli myśl o przyjęciu sakramentu namaszczenia chorych. To takie cenne. Samemu nie ma czasu myśleć, nie ma siły się modlić, jest się niesionym na noszach przez „czterech”… „Kochani! Dziękujemy Wam za modlitwę - niesie nas ona w tym trudnym doświadczeniu i pokornie prosimy o dalszą. Stan Roberta jest b. poważny. Duży obrzęk mózgu po obszernym wylewie. Przyjął sakrament chorych. Dalej będzie to, co Bóg ma w swoich planach. Prosimy o modlitwę o mądrość dla lekarzy, o uzdrowienie dla mojego Męża i siłę dla naszych dzieci i dla mnie. Jola" (21 gru 2013, g. 21.55).

Otrzymaliśmy jeszcze 4 pełne trudu, ale jeszcze bardziej pełne błogosławieństwa dni. Robert był cały czas nieprzytomny, nie wykazywał żadnych odruchów, był całkowicie podtrzymywany przez aparaturę. Serce wspomagane lekarstwami, pracowało coraz słabiej. Codziennie otrzymywałam coraz bardziej trudne diagnozy: Pacjent w granicznie ciężkim stanie, pacjent bez rokowań. Ale nerka, przeszczepiona 14 lat wcześniej, jako odpowiedź na moje modlitwy w Lourdes, pracowała bez zarzutu do ostatniej chwili. Ku zdumieniu lekarzy… Wiedziałam, że to dowód Boga, że cuda Jego łaski są nieodwołalne. Aż wypełni się czas… Byłam bardzo mocno prowadzona przez Boga w Jego Słowie. I wiedziałam, że On jest bardzo blisko. Byłam prowadzona, jak dziecko za rękę miłującego Ojca. Przez cały czas była we mnie niezachwiana wiara, że On może uzdrowić Roberta czy to jednym słowem, czy za pomocą starań lekarzy. Ta wiara była we mnie do ostatniej chwili, a jednocześnie trwałam w jakimś przedziwnym zaufaniu Bożej woli. 

Święta Bożego Narodzenia były jedyne w swoim rodzaju. W naszym życiu dotychczas najtrudniejsze, ale również najgłębiej zanurzające nas w Bożym sercu. Wiem, że dla wielu braci i sióstr z naszej diecezjalnej wspólnoty Domowego Kościoła, również szczególne. Otulone ich gorliwą modlitwą, przepełnione darem ich miłości wyrażonym w ofiarowanym nam czasie modlitw, czuwań, mimo tylu spraw, przygotowań. „W ten świąteczny czas dzielimy się z Wami wiarą, którą wspólnie z Robertem wyznajemy, że Jezus jest 'Tym, który miał przyjść' - Zbawicielem świata i naszym Zbawicielem. Wiara w Niego pozwala nam doświadczać pokoju i mocy w każdym czasie, szczególnie w trudnościach. Dziękujemy Wam gorąco za modlitwę w naszych intencjach i wszelką życzliwość. Życzymy głębokiej radości i Bożego błogosławieństwa. Jola Drozd” (24 gru 2013, g. 19.40). Wielokrotnie mieliśmy z Robertem szczęście głosić świadectwo podczas Mszy św., różnych spotkań czy podczas prowadzenia rekolekcji, że Bóg jest świadomy planów i zamiarów co do nas, że każde oddane mu małżeństwo prowadzi osobiście, że pragnie pełni naszego szczęścia. Mówiliśmy tak, bo często tego doświadczaliśmy. Gdybym teraz te prawdy przekreśliła, poddała w wątpliwość, to uznałabym, że jestem, jesteśmy i byliśmy z Robertem najbardziej godnymi politowania ludźmi na świecie.

W Boże Narodzenie klęczałam przy łóżku Roberta, trzymałam Go za rękę i odmawiałam Koronkę do Bożego Miłosierdzia, Różaniec. A potem „odbyliśmy” ostatni w naszym wspólnym życiu na ziemi dialog małżeński. „Mężu, dziękuję Ci za Twoją miłość. Za to, że poślubiłeś mnie, a ja miałam to szczęście być Twoją żoną. Za wszystkie 12 lat naszego Małżeństwa. Dziękuję Ci za wszystkie radosne wydarzenia w naszym życiu, za czułość, troskę, za nasze Dzieci, za nasze wspólne starania, aby kochać siebie i dzieci coraz pełniej. Dziękuję Ci też za wszystkie trudy, które razem przetrwaliśmy, za wszystkie pokonane kryzysy. Za Twoje starania, aby nawracać się ze swoich słabości. Za to, że kochałeś mnie z moimi słabościami i grzechami. Przy Tobie mogłam stawać się tą, którą jestem. Przy Tobie byłam bezpieczna. Dziękuję Ci za nasze wspólne kroczenie do Boga, za wzrastanie w naszej wspólnej wierze. Przebaczam Ci wszystko. Przebacz mi wszystko, co było moim grzechem, zbyt małą miłością. Kocham Cię. Nie wiem, co dalej. Ufam Bożej woli”.

 Dialog zawsze był dla nas darem. Ale nigdy nie było nam łatwo. Doświadczaliśmy wiele razy, że nie umiemy siebie zrozumieć, że mówimy innymi językami. Ale i tak po dialogu zawsze wychodziliśmy umocnieni i zbliżeni do siebie. Pamiętam, jak wielokrotnie mówiłam w sercu: „Panie, Jezu, jak już będziemy w niebie, to powiedz Robertowi, o co mi wtedy i wtedy chodziło. Bo ja nie umiem Mu tego wytłumaczyć”. Ale wtedy przy szpitalnym łóżku podczas naszego dialogu w Boże Narodzenie, powiedziałam Bogu: „Panie Boże, nic Mu nie musisz tłumaczyć. Wszystko przebaczone…”.

„Módlcie się za nas. Być może to będzie decydująca noc. ABBA, OJCZE! JEZU, UFAM TOBIE! WIERZĘ W DUCHA ŚWIĘTEGO, PANA I OŻYWICIELA! Będę w szpitalu do 22.00, bo dłużej nie można. Dziękuję, Jola Drozd” (25 gru 2013, g. 21.13) Nie pozwolono mi być przy Robercie… Umówiłam się z lekarzem dyżurnym, że gdyby zbliżał się czas Jego odejścia, to proszę o telefon. Wracałam ze szpitala po 23.00 z moim bratem, w przeogromnej niemocy. Była to pierwsza chwila, kiedy nie mogłam iść o własnych siłach. Tomek musiał mnie podtrzymywać. Ból w sercu nie do opisania, ale jednocześnie całkowite zdanie się na Boga. Kilka godzin wcześniej, kiedy jechaliśmy do szpitala, wiedząc, że jest coraz trudniej, w samochodzie śpiewaliśmy „Magnificat”. Nasze, moje, naszych dzieci, całe życie zanurzone w Bogu. Od smutku do nadziei przenosiła mnie myśl, że Robert tęsknił za niebem. Nieraz mówił, że mógłby już tam iść, ale bardzo martwiłby się o nas. Przed oczami stawały mi chwile naszych wspólnych, najbardziej wzniosłych chwil przeżywanych w wierze, podczas niedawno prowadzonych rekolekcji, w formacji, na modlitwie, odnośnie do życia wiecznego. Teraz ta rzeczywistość była najbliżej mnie, jakby na wyciągnięcie ręki. Przecież za nią tęskniliśmy, do niej zmierzamy… Pomyślałam, że całą noc będę leżała krzyżem. Że będę czuwała… Ale niemoc była tak ogromna, że nawet nie umiałam się modlić. W tej niemocy i z przeogromnym bólem całej mojej istoty przyłożyłam głowę do poduszki i na chwilę zasnęłam. Na chwilę, bo zaraz obudził mnie dzwonek telefonu z nieznanym numerem. „Bardzo mi przykro. Pani Mąż zakończył życie”… Zadzwoniłam do najbliższych - rodziny i przyjaciół z Domowego Kościoła. Oni nie spali. Oni swoją modlitwą nieśli mnie wtedy na ramionach. Wiem, że bardzo wiele innych braci i sióstr Kościoła również. „Kochani! Dziś w nocy - ok. 1.00 mój Mąż Robert powrócił do Domu Ojca. Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu… Polecam Go i nas Waszym dalszym modlitwom. Dziękuję z serca za Wasze ogromne wsparcie modlitewne. Jola Drozd, żona Roberta” (26 gru 2013, g. 7.19).

Mimo wszystko śmierć Roberta była dla mnie pewnym zaskoczeniem. Ja oczywiście byłam świadoma jego stanu zdrowia i tego, na co się decyduję, biorąc z Nim ślub. Znaliśmy się przed ślubem 15 lat... Towarzyszyłam Mu w Jego chorobie, w przekraczaniu Jego słabości i przez te lata szkoliłam się, jak przy Nim pokonywać swoje...Spodziewałam się nieco innego zakończenia, naturalnie wynikającego z tej choroby. A tak - według prowadzących go lekarzy - to, co się stało, nie musiało nastąpić... Ale nie to było największym zaskoczeniem. Przez ostatnie lata naszego życia Pan Bóg mocno nas prowadził w wierze, w posługach we wspólnocie. Nie chcieliśmy swojego życia zachowywać dla siebie. Dawaliśmy z siebie, ile się dało, oczywiście rozeznając Bożą wolę. I to przynosiło nam szczęście, utwierdzało na drodze Domowego Kościoła, zapalało do dalszej służby. Radowaliśmy się, kiedy nasze świadectwo przynosiło owoce wiary w innych, chcieliśmy, żeby jak najwięcej ludzi usłyszało o Bogu, poznało Go, poznało Go też przez świadectwo wiernej (choć słabej) miłości małżeńskiej, a tu hop... i po ludzku po wszystkim. Dla mnie jakaś dziwna sprzeczność. Ale całe szczęście, że nie pierwsza w życiu i ufam, że w sercu Boga to ma tak głęboki sens, jakiego nikt na świecie nie da rady skonstruować, zaprojektować.

Najtrudniejszą rzeczą było powiedzenie naszym synom o śmierci Taty. Bardzo płakali, Maciek (8 i pół lat) krzyczał, że pękło mu serce, że to jest nie do zniesienia. Szymon (10 lat) też bardzo płakał. Bezmiar smutku...bezmiar żalu...Moje serce było całe przeorane bólem, kiedy patrzyłam na to, co przeżywają dzieci... Ale wiem, że JEZUS wtedy płakał razem z nami. Bóg Ojciec również płakał z nami...ŚMIERĆ NIE BYŁA JEGO POMYSŁEM!!! „Przecież Bóg uczynił człowieka nieśmiertelnym, stworzył go dokładnie na swój obraz” (Mdr 2, 23). I wtedy, kiedy nam było najtrudniej, Bóg posłał do naszych serc Ducha Świętego Pocieszyciela.

Za niedługi czas zadzwonił znajomy kapłan, aby wprowadzić mnie w rozmowę z pewną osobą z Domowego Kościoła, a po nim ta osoba (znam ją dosyć dobrze, a ona nas), która opowiedziała mi, co przeżywała: W nocy nie mogła spać i postanowiła modlić się za nas. W pewnej chwili, około godziny 1.00, ujrzała salę szpitalną, do której zstępowały zastępy Aniołów - mężczyzn ubranych w bardzo dostojne lśniąco-białe szaty. Stanęli przy łóżku Roberta. Robert wstał. Był ubrany w białe szaty i wśród Aniołów zaczął iść drogą do nieba. Szedł w wielkiej radości, jego twarz była przemieniona. Na końcu tej drogi stał Pan Jezus i Jego Matka. Pan Jezus miał ręce wyciągnięte i widać było, jak z radością oczekuje na Roberta. Kiedy Robert doszedł, Jezus uścisnął Go i przytulił mocno i serdecznie, a wtedy w niebie nastała wielka radość, uroczystość, wielkie świętowanie. Po tym widzeniu osoba ta nie mogła już dalej modlić się o uzdrowienie Roberta, bo była pewna, że to, co widziała, stało się naprawdę. A rano dowiedziała się, że o tej właśnie godzinie Robert przeszedł do życia wiecznego".

Znam i przyjmuję całą naukę Kościoła odnośnie do rzeczy ostatecznych. Pokornie chylę głowę wobec rzeczywistości, których dotykam wiarą i z ostrożnością podchodzę do objawień prywatnych. Ale WIEM TEŻ, ŻE SŁOWO TO PODNIOSŁO MNIE Z WIELKIEJ UDRĘKI i już odtąd nie było we mnie niemocy. I do chwili obecnej nie nawiedziła mnie ani jedna wątpliwość, że jest inaczej, ani razu nie doznałam zniewalającego smutku ani cienia rozpaczy czy depresji. Pokój jest rozlany w moim sercu i w całej mojej istocie. „8 godzin b. twardego snu. CHWAŁA PANU. Jola.” (29 gru 2013, g. 8.28). Od tej pory wszystkie noce miałam przespane twardym zdrowym snem. Przez cały czas nie przyjęłam żadnego lekarstwa na depresję czy bezsenność. Nawet nie zaczęłam się interesować, jak się nazywają i czy są na receptę. Nie czułam ani razu zmarszczki smutku czy zgnębienia na moim obliczu, zblokowanej szyi czy bólu w ramionach, które to objawy towarzyszyły mi podczas przemęczenia pracą czy w sytuacji stresu wielokrotnie. Przez wszystkie dni, z wyjątkiem ostatniej wizyty w szpitalu, także w dzień Pogrzebu, sama prowadziłam auto. Wszystko przeżywałam w całkowitej świadomości i pokoju. Wreszcie moc, która towarzyszyła mi i naszym dzieciom podczas wspólnotowych modlitw po śmierci Roberta i podczas Pogrzebu, którą może potwierdzić kilkaset osób uczestniczących w tej Uroczystości, i 27 kapłanów celebrujących Mszę Świętą, niech dla Was wszystkich będzie świadectwem tego, że Duch Święty jest dany nam wszystkim - wierzącym w Jezusa i Jego moc objawia się w najtrudniejszej nawet godzinie. Ja nigdy wcześniej nie znałam smaku takiego bólu. Ale też nigdy wcześniej nie znałam tak potężnego ogromu Bożej mocy, dzięki której żyję i funkcjonuję. We wszystkim niech będzie uwielbiony nasz Bóg - Ojciec, Jego Syn - Jezus Chrystus i Duch Święty!

Kochani! Niebo istnieje i musi tam być naprawdę przejmująco pięknie…Ja wciąż tę rzeczywistość poznaję przez wiarę, ale mój Mąż Robert jest już w nią zanurzony cały. To jest twierdza mojego szczęścia. Wypełniło się Jego życie tu na ziemi, wypełniła się nasza miłość małżeńska. Przychodzą smutne chwile, ale uczę się przyjmować je z wdzięcznością z ręki Boga. I wszystkie moje pytania „dlaczego?” i wszystkie moje  „już nigdy…” i „już zawsze…” są jakby zalane światłością płynącą ze świadomości, że w naszym małżeństwie jedno z nas już widzi Jezusa. A ja dzielę się z Wami wiarą, oczyszczoną i umocnioną przez cierpienie, że Bóg jest Ojcem pełnym miłości, Jego drogi pełne dobroci, a Jego łaskawość przeogromna!

 Kiedy przygotowywałam się do Mszy świętej pogrzebowej, ułożyłam modlitwę, którą wypowiedziałam przy końcu Mszy świętej. Wiele osób mówiło mi, że była dla nich ważna. Składam ją dla Was jako dar. I jeśli ktoś z Was jest teraz przez Boga zapraszany do silniejszej wiary,  to proszę, niech pomodli się słowami tej modlitwy. A teraz zwracam się do Ciebie, Drogi Przyjacielu, który określasz siebie jako niewierzący. Niezależnie Kim jesteś jako człowiek. Nie koncentruj się teraz na tym, co w życiu osiągnąłeś lub… co zaprzepaściłeś i jakie miejsce aktualnie zajmujesz w ludzkich rankingach. Przyjmij te słowa:

Bóg ukochał Ciebie odwieczną miłością. Zanim przyszedłeś na świat, byłeś przez Niego ukochany i oczekiwany. Właśnie TY. Ty, który czytasz te słowa. Uszczypnij się w lewą dłoń. Ty, który czujesz teraz ból: JESTEŚ UKOCHANYM DZIECKIEM BOGA, stworzonym przez Niego z miłości. Być może nigdy wcześniej tego nie słyszałeś, a może z jakiegoś powodu tę prawdę w sobie zagłuszyłeś. Nieważne. Wiedz, że Jezus oddał za Ciebie życie. Za Ciebie umarł i zmartwychwstał. Kiedy umierał, Twoje imię było wypisane w Jego Sercu. On zna całe Twoje życie – to, co w Tobie piękne, i wszystkie grzechy, które popełniasz. Kocha Cię w tym punkcie Twojego życia, w którym jesteś. Jesteś drogocenny w Jego oczach. I dlatego chce, byś doświadczył Nowego Życia, pełnego pokoju i mocy. Dzisiaj Bóg chce dać Ci Nowe Życie – dar, który wysłużył dla Ciebie na Krzyżu. Jest to dar za darmo, dla wszystkich, którzy wierzą w Imię Jezusa. Jeśli chcesz go przyjąć, otwórz serce i pomódl się:

Panie Jezu, potrzebuję Ciebie.

Do tej pory nie znałem Ciebie... albo znałem Ciebie za mało.

Być może dlatego, że nikt wcześniej nie ogłosił mi Ciebie jako Boga Miłości.

Być może dlatego, że ktoś był dla mnie złym przykładem wiary i... odrzuciłem Ciebie.

A może ktoś opowiedział mi nieprawdziwe słowa o Tobie, Twoim Kościele, o kapłanach, a ja je przyjąłem i noszę w sobie Twój fałszywy obraz.

Dziś otwieram Ci moje serce.

Przyjdź i oczyść je z wszelkiej nieprawdy o Tobie.

Wyrwij z niego całe kłamstwo i grzech.

Wyryj w moim sercu na zawsze Twoje Prawdziwe Oblicze - Boga, który ukochał mnie osobiście, umarł za mnie i zmartwychwstał, Boga, który jest moim Przyjacielem i pragnie prowadzić mnie do pełni szczęścia.

Panie Jezu, poślij do mnie Ducha Świętego, aby prowadził mnie drogą zbawienia.

Wprowadź mnie do żywej wspólnoty Kościoła. Spraw, abym doświadczył jej piękna i ukochał, i mógł innym głosić Twe wielkie dzieła.

Przyjdź Panie Jezu!

Przyjdź Duchu Święty!

Prowadźcie mnie do Ojca!

AMEN.

Dziękuję za dar Domowego Kościoła i drogę jego formacji, która była i jest dla nas szkołą żywej wiary, miłości małżeńskiej i katolickiego wychowania dzieci. Za dar wspólnoty, której żywotność i moc jest dla mnie potwierdzeniem zmierzania drogą charyzmatu przekazanego nam przez Ojca Franciszka Blachnickiego.

Jola Drozd, żona Roberta, "który już widzi Jezusa".

Para Rejonowa Rejonu Bł. Jana Pawła.

Domowy Kościół Ruchu Światło-Życie Archidiecezji Lubelskiej.