Biskup i bezdomny

ag

publikacja 05.04.2016 13:39

Charytatywne oblicze Kościoła to zarówno zakonny i stowarzyszenia zajmujące się biednymi i sierotami, jak i ludzie niezrzeszeni, którzy nie przechodzą obojętnie.

S. Małgorzata Chmielewska S. Małgorzata Chmielewska
Była gościem KUL
Agnieszka Gieroba /Foto Gość

- Patrząc na charytatywne oblicze Kościoła można podać wiele przykładów z historii o tym, jak poszczególne zgromadzenia czy stowarzyszenia zakładały szpitale, ochronki, przytułki. Paradoksem jest to, że czasy się zmieniły, ale problemy biednych zostały takie same - mówiła na KUL s. Małgorzata Chmielewska, która była gościem konferencji pt. "Oblicza Kościoła w Polsce".

Tam, gdzie jest ludzka bieda zawsze znajdzie się ktoś, kto na nią odpowie.

- Nie jesteśmy, dzisiejsi katolicy, innowacyjni. Joanici, michowici, kawalerowie maltańscy w średniowieczu, potem kolejne zakony, Panie Miłosierdzia z XVIII wieku, w XIX brat Albert Chmielowski, matka Angela Truszkowska, Honorat Koźmiński, w XX Róża Czacka. Każdy z nich tworzył maleńką przestrzeń na ziemi, w której można było dotknąć nieba. To, co mnie dziś niepokoi, to fakt, że miłosierdzie próbuje się zbiurokratyzować. Np. w Warszawie jest taki pomysł by bezdomnych do schroniska przyjmować ze skierowaniem.  Wyobraźmy sobie taką sytuację, że w piątkowy wieczór doczołguje się do naszego domu bezdomny, chory na raka wypuszczony ze szpitala bez dobrych rokowań. Znajdujemy go na schodach i zamiast pomóc pytam "panie, a skierowanko pan ma? Nie? To proszę u nas pod płotem poczekać do poniedziałku, a jak rano otworzą biuro wydające bezdomnym skierowania to się pan tam poczołga po papier i wróci do nas". Moim zdaniem to nie jest już miłosierdzie - mówi s. Małgorzata.

Na szczęście, niezależnie od urzędniczych pomysłów praktyka miłości bliźniego nie ginie.

- Opowiem prawdziwą historię, jak niedawno się zdarzyła. Na ulicach Rzymu bp Krajewski spotkał bezdomnego Polaka. Leżał na chodniku, brudny, zasikany, śmierdzący. Nie odstraszył biskupa, choć naprawdę mógł. Ten zabrał go do siebie, odskrobał z brudu, dał nowe ubranie. Po rozmowie z panem Jurkiem, bo tak ma na imię bezdomny, zadzwonił do mnie z pytaniem, czy go przyjmę. Tak - odpowiedziałam. Biskup więc zaopatrzył pana Jurka w potrzebne do życia rzeczy i kupił mu bilet na samolot do Warszawy. Kiedy odstawiał bezdomnego na lotnisko, wszyscy karabinierzy mu salutowali, a że szedł z nim bezdomny pan Jurek, o którym nikt nie wiedział, że jest bezdomny, to i panu Jurkowi oddawano honory. Kiedy pod opieką personelu samolotu, żeby się nie zgubił na lotnisku, doleciał do Warszawy, my odebraliśmy go z lotniska, zawieźliśmy do naszego domu w Zochcinie i zameldowaliśmy. Tak pan Jurek przestał być bezdomnym - mówiła s. Małgorzata.