Zmartwychwstanie. Opowieść o Samuelu

Krótkie życie Samuela nauczyło nas, że każde życie jest cenne w oczach Boga. Jego śmierć, uświadomiła nam, że powinniśmy tęsknić za niebem i za spotkaniem z Bogiem, jak teraz tęsknimy za naszym synkiem.

Kiedy nasz młodszy syn skończył 5 lat, zdecydowaliśmy, że chcemy podjąć trud urodzenia i wychowania trzeciego dziecka. To była decyzja wynikająca z wiary i gotowości poświęcenia własnego komfortu i wygody. A mieliśmy (i nadal mamy) komfortowe życie. Dzieci są już coraz bardziej samodzielne, można je zostawić same w domu albo razem gdzieś wyjść, czy wyjechać na wakacje, na narty. Mały człowiek to wszystko zaburza na co najmniej 5 lat, a nasz wiek też nie sprzyja już znoszeniu z łatwością nieprzespanych nocy i fizycznego zmęczenia. Nastawialiśmy się na niełatwe zmagania. Nikt z nas wtedy nie przypuszczał, że może to być zupełnie inny trud…

Przez dłuższy czas nie dochodziło do poczęcia. Cyklicznie wykonywane badania wykazywały, że zdrowotnie wszystko było w porządku. Czekaliśmy więc, ufając, że Pan Bóg da nam we właściwym czasie to, co będzie dla nas dobre i niekoniecznie musi to być dziecko. Może ma dla nas inne zadania…

Kiedy już właściwie pogodziliśmy się, że nie zostaniemy kolejny raz rodzicami, pod koniec maja 2015 roku nieoczekiwanie okazało się, że moja żona jest w ciąży. Uznaliśmy to za Boży cud, odpowiedź na nasze modlitwy.

Z wielką radością informowaliśmy naszych bliskich o tym fakcie i przygotowywaliśmy się na zmiany w naszym życiu. Choć ciąża przebiegała bardzo dobrze, dla dobra dziecka musieliśmy zmienić nasze plany wakacyjne. Kasia czuła się świetnie, a młodszy syn nie mógł się wprost doczekać, kiedy będzie mógł przytulić malucha.

Deklaracja wyboru

Na pierwsze badanie USG w 13 tygodniu ciąży wybraliśmy się całą rodziną, żeby móc na własne oczy zobaczyć ten nasz mały długo wyczekiwany cud. Lekarz już na samym początku badania powiedział nam, że nie wszystko może być tak, jak byśmy tego chcieli...

Diagnoza brzmiała: przepuklina pępowinowa. Na tym etapie rozwoju dziecka niewiele więcej można było stwierdzić, a scenariusze mogły być różne – włącznie z tym, że przepuklina się samoistnie wchłonie lub będzie można ją operować po urodzeniu, bez większego wpływu na zdrowie naszego maluszka. Padła propozycja wyjazdu na konsultację do Warszawy, do lekarza, który ma duże doświadczenie z trudnymi przypadkami i jeśli uzna, że wady są poważne – „będzie kazał usunąć”.

Takiego scenariusza zupełnie nie braliśmy pod uwagę. Nie pojechalibyśmy do lekarza, który każe nam zabić nasze dziecko, bo być może jest chore... Zastanawialiśmy się, co Pan Bóg chce zrobić, czego chce nas nauczyć, dając nam takie doświadczenie. Nie mieliśmy wątpliwości, że ma to wypróbować naszą wiarę i skoro je dostaliśmy, to damy radę przez nie przejść z Bożą pomocą. Chyba ani przez chwilę nie myśleliśmy, że to jest niesprawiedliwe. „Dobro przyjęliśmy z ręki Boga. Czemu zła przyjąć nie możemy?” (Hi 2,10).

Samuel = Pan wysłuchał

Musieliśmy zmagać się z własnymi oskarżającymi myślami i słowami innych ludzi. Co zaniedbaliśmy? Może niedostatecznie dbaliśmy o swoje zdrowie? Może poczęcie nastąpiło w nieodpowiednim momencie, bo go nie zaplanowaliśmy co do dnia? Może na początku ciąży wydarzyło się coś, co zaburzyło rozwój naszego dziecka?

Zmartwychwstanie. Opowieść o Samuelu   Polecono nam inną placówkę do dalszej diagnozy – poradnię USG prof. Joanny Szymkiewicz-Dangel przy Warszawskim Hospicjum dla Dzieci. Tu dostaliśmy wiadomość dodatkowo o wadzie serca naszego dziecka i skierowanie na badania genetyczne. Lekarz odnotował w opisie badania naszą deklarację: „pacjentka jest zdecydowana kontynuować ciążę bez względu na wyniki badań genetycznych”. Myślałam, że dzięki temu unikniemy kolejnych tego typu propozycji.

Amniopunkcja potwierdziła najczarniejszy scenariusz – nieprawidłowy kariotyp męski z trisomią 18, zespół Edwardsa. I tu znów padły słowa, że zostało mało czasu na decyzję (był 18 tydzień), ale my decyzję podjęliśmy już dawno. Jakkolwiek chore byłoby nasze dziecko, nie mamy prawa odbierać mu życia i narażać na okrutną śmierć w wyniku aborcji.

Paradoksalnie, odczuliśmy pewną ulgę dzięki wiedzy, że zespół Edwardsa jest losowy, niezależny od naszych genów, nie ma też wpływu na przyszłe potomstwo nasze, ani naszych dzieci. Przestaliśmy się obwiniać.

Ja czułam się w ciąży bardzo dobrze. Byłam wdzięczna Panu Bogu, że nie mam żadnych fizycznych dolegliwości, wszystkie moje wyniki są prawidłowe, że nie muszę brać żadnych leków, leżeć w łóżku lub, co gorsza, iść do szpitala.

Odpoczywaliśmy na wakacjach, aż do następnego badania USG w Warszawie w 20 tygodniu ciąży. Dostaliśmy kolejną dawkę złych informacji - serce jest za duże, nieprawidłowo zbudowane, źle położone, nie będzie wydajnie pracować po narodzeniu. Nasz synek ma wadę w każdej komórce swojego ciała. Nie będzie miał szansy na długie życie, nawet jeśli urodzi się żywy. Nikt nie będzie go ratował – reanimował, podłączał do respiratora. Pozwolą mu po prostu spokojnie odejść. Rozmawialiśmy z panią psycholog. Najbardziej poruszyły nas słowa, że nie możemy się bronić przed miłością i przywiązaniem do naszego synka. On już jest i na zawsze będzie częścią naszej rodziny, nie da się tego wymazać, zapomnieć, udawać, że nic się nie stało.

tedy też zdecydowaliśmy, jakie imię nadamy naszemu synowi. Natchnęła nas historia biblijnej Anny, która modliła się o dziecko (czytaliśmy ją w poczekalni przed badaniem USG). Bóg ją wysłuchał. „Anna poczęła i po upływie dni urodziła syna, i nazwała go imieniem Samuel, ponieważ [mówiła]: Uprosiłam go u Pana.” (1 Sm 1,20).

Walka

Rodzina w komplecie   Rodzina w komplecie
Druga połowa ciąży upłynęła pod znakiem spotkań z osobami, które miały nam pomóc przejść przez to doświadczenie. Umówiliśmy się też na rozmowę w Lubelskim Hospicjum dla Dzieci im. Małego Księcia. Spotkał się z nami Ojciec Filip i pani dr Joanna Rafalska. Tu dostaliśmy zastrzyk nadziei, że może nie będzie tak źle. Wady przy zespole Edwards’a są tak zróżnicowane, że przed narodzeniem dziecka nie można właściwie nic przesądzać, a jak się urodzi i przeżyje, to jest wiele możliwości pomocy w opiece nad nim. Spotykaliśmy się potem jeszcze kilka razy na konsultacjach psychologicznych z Ojcem Filipem – znaleźliśmy w nim cierpliwego słuchacza, który rozumie, wspiera, wyjaśnia.

Przy trzecim badaniu USG w Warszawie w 24. tygodniu widoczna była progresja wady serca. W opisie badania przeczytaliśmy, że „istnieje wysokie ryzyko wewnątrzmacicznego zgonu płodu”. Każdy kolejny dzień zaczynałam i kończyłam czujnym „nasłuchiwaniem”, czy Samuel się porusza, czy żyje. Cały czas był z nami i dawał o sobie znać. Zastanawialiśmy się, jak to jest, że wbrew przewidywaniom lekarzy, on wciąż żyje. Widzieliśmy w tym Boże działanie, które na pewno ma jakiś cel i sens, tylko my jeszcze nie wiemy jaki.

Radość dawało nam przekonanie, że blisko serca mamy, które zapewnia mu tlen i pożywienie, jest mu dobrze, nie cierpi, nie płacze i pewnie nie będzie mu już nigdzie lepiej, dopóki nie trafi do nieba. Czułam się silna i potrzebna, by nosić naszego synka – chciałam go chronić jak najdłużej.

Po ostatnim badaniu w Warszawie w 35 tygodniu wiedzieliśmy już bardziej dokładnie, że nasz czas z Samuelem będzie krótki. Płuca okazały się niedorozwinięte z powodu błędnej budowy klatki piersiowej i zbyt dużego serca. Nie będą w stanie zapewnić odpowiedniej wymiany gazowej. Będzie za słaby, żeby przeżyć naturalny poród (pierwotnie bardzo zabiegaliśmy, że tak właśnie Samuel przyszedł na świat). Mieliśmy już wtedy komplet argumentów, które wskazywały, że musi to być cięcie cesarskie.

W 38 tygodniu tętno Samuela zaczęło słabnąć. Nie można było dłużej czekać z operacją. Dostałam skierowanie do szpitala. Poród przebiegał w większości zgodnie z planem, jedynie nasz synek trochę napsocił, bo w ostatniej chwili zmienił położenie, więc doktor musiał się natrudzić, żeby go wydobyć.

Samuel urodził się o 9:04. Dzięki uprzejmości doktor Ludmiły Janeczko mogłem zobaczyć mojego synka tuż po urodzeniu. Był śliczny. Chwilę później, gdy polewałem jego główkę wodą święconą wypowiadając formułę chrztu, odpowiedział krótkim kwileniem. Potem położne zaniosły go do mamy, tak, aby oboje mogli nacieszyć się swoją bliskością. Po kilku minutach Samuela przewieziono w inkubatorze na przyległy oddział intensywnej terapii noworodków. Doktor Ludmiła również mnie tam poprosiła. Podłączony monitor pulsu zaczął pokazywać jakieś błędy, więc doktor osobiście osłuchała Samuela i szybko zawołała drugiego lekarza, aby zweryfikować diagnozę: serduszko naszego synka przestawało już bić… Poprosiłem, aby dano mi go na ręce. Usiadłem z nim na fotelu i tuliłem do siebie jego delikatne malutkie ciało, a łzy płynęły mi po policzkach.

Była 9:35 - wtedy Samuel odszedł do Pana Boga… Przypomniały mi się słowa: ”Przybył Pan i stanąwszy, zawołał jak poprzednim razem: Samuelu, Samuelu! Samuel odpowiedział: Mów, bo sługa Twój słucha.” (1 Sm 3:10)

Kilka godzin po porodzie i odejściu Samuela był już u mnie ojciec Filip z lubelskiego hospicjum. Dotarł po całym dniu pracy i nawet przyniósł mi sok. Wysłuchał cierpliwie wszystkich szczegółów z ostatnich 10 godzin, spokojnie patrzył na moje łzy, podawał chustki. Właśnie wtedy poprosił o spisanie naszej historii, bo jak mówił, wielu osobom może dodać otuchy i pokazać, że „można inaczej” – inaczej niż proponuje dzisiejszy świat, nastawiony tylko na zdrowie, piękno, sukces i zero strat.

Połóg bez dziecka przy piersi okazał się trudniejszy niż myślałam. Choć nastawiałam się mentalnie na to, że nie będę go przytulać ani karmić, całe moje ciało domagało się tej bliskości. Na szczęście ciągle ktoś przy mnie był – mąż, przyjaciele, znajome panie doktor.

Źle znosiłam słabość fizyczną, trudno było nie myśleć o rozciętym brzuchu, który bolał przy każdej zmianie pozycji. Nowego znaczenia nabrały dla mnie w tej sytuacji słowa: „A zatem proszę was bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej.”Rz (12,1).

Wygrana

Zmartwychwstanie. Opowieść o Samuelu   Przygotowywaliśmy się do pogrzebu. Potrzebowałam trochę czasu, żeby odzyskać siły, więc termin był dość odległy. Formalności wypełniały czas. Chcieliśmy, aby cała uroczystość była w duchu nadziei, a nie rozpaczy. Mój mąż pracował wieczorami nad treścią prezentacji, którą chcieliśmy pokazać po pogrzebie.

Ojciec Filip wśród wielu obowiązków znalazł czas, aby przyjechać, być z nami i służyć jako kapłan. Powiedział wiele ważnych dla nas słów, bo dobrze znał historię Samuela i naszej walki o niego. Na cmentarzu mąż niósł trumnę z ciałem naszego synka. Trzymałam go pod rękę i szliśmy tak w milczeniu. Przyciskałam do siebie zdjęcie Samuela. Bardzo mi pomagało patrzenie na nie, jakoś materializowało moją tęsknotę. Cały czas powtarzałam sobie w duchu, że tam, w tej trumnie nie ma naszego dziecka, ono jest w niebie. Inaczej nie mogłabym patrzeć spokojnie jak chowają białą trumnę pod betonowe płyty przyprószone śniegiem… Był piękny, pogodny, zimowy dzień. Przyjaciele śpiewali pieśni.

Tęsknimy bardzo za naszym Samuelem, ale jesteśmy przekonani, że jest zbawiony i ogląda Pana Boga twarzą w twarz. To daje nam radość w tym cierpieniu, którego doświadczamy. Jesteśmy tymi samymi, ale już nie takimi samymi ludźmi. Samuel w swoim krótkim życiu nauczył nas, że warto było podjąć walkę o to życie – krótkie na ziemi, ale wieczne w niebie. Choć ta walka z perspektywy ziemskiej wydawała się beznadziejna, bo przegrana – zakończona śmiercią, to z perspektywy tego, w co wierzymy, była zwycięska – bo mogliśmy pokonać naszą słabość mocą wiary w Pana Jezusa – nasze życie i zmartwychwstanie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..