To były najsłynniejsze jarmarki po tej stronie Wisły

Łęczna zaprasza na jarmark. Kiedyś było to największe wydarzenie we wschodniej Polsce, gdzie ściągały tłumy z daleka. Dziś to wydarzenie muzyczne, które chce, jak kiedyś, ożywić miasto.

Do Łęcznej dwa razy w roku ciągnęły tłumy. Zjeżdżała nie tylko okolica, zaczynając od Lublina, na Włodawie kończąc, ale i gospodarze spod Radomia, Warszawy, Siedlec. Kto chciał coś sprzedać lub kupić, albo zaczerpnąć nieco wieści ze świata, wybierał się na jarmark. Te w Łęcznej odbywały się dwa razy w roku. Pierwszy w okolicach Bożego Ciała, drugi na początku września, na św. Idziego. Wtedy to maleńkie wówczas senne miasteczko, gdzie życie płynęło leniwie, zmieniało się nie do poznania. Już dwa tygodnie przed jarmarkiem zjeżdżali kupcy, którzy chcieli zająć sobie dogodne miejsca do handlowania. Z Ukrainy pędzono stada koni, liczące kilka tysięcy sztuk. Wypasały się one na błoniach łęczyńskich, czekając na nowych właścicieli. – Te konie pędzone były do Łęcznej z myślą o wojsku, które robiło zakupy setek, a nierzadko i tysięcy sztuk klaczy i ogierów. Trzeba pamiętać, że jeszcze w okresie międzywojennym koń był nie tylko podstawowym środkiem transportu, ale i służył w armii na równi z żołnierzami. Nic dziwnego, że wojsko szukało dobrych koni, które byłyby w stanie sprostać trudnym warunkom bojowym, jakie mogły się w każdej chwili przydarzyć – mówi Ewa Sadowska z Muzeum Wsi Lubelskiej, zajmująca się badaniem dawnym jarmarków na Lubelszczyźnie.

Choć jarmark nazywał się koński, tak naprawdę wszystko można było tutaj kupić. Niezliczone ilości zwierząt, urządzeń domowych, zboża, ziół, skór, obuwia, narzędzi metalowych i materiałów wszelakich, niezbędnych w gospodarstwie i domu, oraz ubrań i tkanin wiezionych głównie z Łodzi, wówczas bardzo modnego młodego ośrodka włókiennictwa. Takiej okazji nie było nigdzie indziej.

– To oczywiście przyciągało do Łęcznej nie tylko handlujących i kupujących, ale rzesze ciekawskich oglądaczy i wręcz tabuny złodziejaszków, którzy w wielkim tłumie liczyli na łatwy łup – opowiada pani Ewa.

Nie odstraszało to jednak ani handlujących, ani oglądających, bo tak wielka gratka zdarzała się przecież zaledwie dwa razy w roku. Na jarmark ciągnęły też grupy teatralne, kuglarze, różnej maści artyści i dziwacy, za oglądanie których trzeba było zapłacić. Nie brakowało także karuzeli i grajków.

– Łęczna zmieniała się w metropolię, gdzie występował gościnnie teatr z Warszawy, dyskutowano o modzie i polityce. Szczególnie w okresie międzywojennym agitatorzy różnych partii politycznych przybywali na jarmarki, by organizować wiece i uświadamiać licznych chłopów w słusznych, według ich uznania, sprawach – podkreśla Ewa Sadowska. Nad tym wszystkim czuwali łęczyńscy policjanci, których w okresie międzywojennym było w Łęcznej 20. Nie byli oni w stanie dopilnować porządku wśród wielu tysięcy uczestników jarmarku, ale bardzo się starali, tak iż areszt w tym czasie był przepełniony.


Jarmark nie był pierwszym lepszym targiem, ale posiadał swój określony regulamin, którego należało przestrzegać. Specjalna komisja targowa nie tylko pilnowała respektowania przepisów, ale i zatwierdzała transakcje, spisywała przyjeżdżających handlarzy z ich ofertą handlową, rozstrzygała spory, a także nakładała kary, jeśli ktoś nie wywiązywał się z regulaminowych przepisów lub próbował oszukiwać.

– Najłatwiej było oszukiwać przy sprzedaży zwierząt. Rzadko który chłop znał się tak dobrze na koniach, by stwierdzić, że oferowany właśnie ma np. 13 lat, a nie jak zapewnia sprzedający 7. Był co prawda na miejscu weterynarz, który mógł to zweryfikować, ale wśród tysięcy zwierząt wystawionych na sprzedaż nie mógł on sprawdzać każdej transakcji szczegółowo. Wychwytywał co prawda chore zwierzęta, które na pierwszy rzut jego lekarskiego oka wydawały się podejrzane, ale nie był obecny przy indywidualnych targach kontrahentów – opowiada pani Ewa.

Tu więc zadanie należało do Cygana, który uchodził wówczas za znawcę koni. To od jego opinii często zależało, czy ktoś dobrze sprzedał lub kupił konia. Jeśli gospodarz chciał sprzedać słabego lub starego konia, prosił o pomoc Cygana. Nie dość, że potrafił on zapastować konia tak, by jego sierść wyglądała zdrowo, to jeszcze tak potrafił go zachwalać i wskazywać na wymyślone przez siebie zalety, że sprzedaż zwierzęcia była murowana. Działało to także w drugą stronę. Jeśli ktoś chciał tanio kupić dobrego konia, mógł umówić się z Cyganem, by znalazł on w nim tyle wad i niedoskonałości, że cenę można było znacznie obniżyć.
Przy sprzedaży inwentarza żywego, zwłaszcza bydła i koni, obowiązywał pewien rytuał. – Każda podana cena „przyklepywana” była ręką. Kupujący ujmował co chwila sprzedającego za rękę i w dłoń jego uderzał. Ustalenie ostatecznej ceny potwierdzano głośnym uderzeniem w otwarte dłonie lub tzw. przecięciem podanych rąk przez świadka, którym mógł być np. Żyd lub Cygan. Pojawiał się także zwyczaj dawania monety żebrakowi lub lokalnemu dziadowi z prośbą o modlitwę o szczęśliwy chów. Transakcję kończył litkup, czyli częstowanie wódką. Stąd ilości wypitego alkoholu podczas jarmarków były tak wielkie, że – jak podają niektóre zapiski i prasa – jeszcze dwa tygodnie po zakończeniu jarmarku Łęczna śmierdziała wódką – opowiada pani Ewa. 


Świat jarmarków przeszedł do historii. Kilka lat temu burmistrz Łęcznej podjął próbę ich wskrzeszenia, jednak ilość środków i sił, jakie trzeba było zaangażować w to przedsięwzięcie, okazała się zbyt wielka, by stało się ono cykliczne.  Dzisiejszy jarmark to wydarzenie kulturalno-muzyczne z występami młodzieży i zaproszonych gości. Łęczna zaprasza 2 i 3 czerwca.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..