Do dziś słyszę: 
„Eins, zwei, drei...”

ks. Rafał Pastwa


|

Gość Lubelski 34/2013

publikacja 22.08.2013 00:15

70. rocznica wysiedleń. Wkraczali do wsi weseli, ze śpiewem na ustach. Dzieci przyglądały się, jak wojsko maszeruje. 
Nikt nie wiedział, na co się zanosi. Następnego dnia wszystko stało się jasne.


Stanisława Kruszewska 
zd. Wilczak wskazuje miejsce pracy jej ojca w obozie na Majdanku
 Stanisława Kruszewska 
zd. Wilczak wskazuje miejsce pracy jej ojca w obozie na Majdanku

ks. Rafał Pastwa /GN

Stanisława Kruszewska z domu Wilczak urodziła się 17 lipca 1935 r. w Dereźni Solskiej, w powiecie biłgorajskim na Zamojszczyźnie. Spokojne rodzinne życie na wsi zostało przerwane akcją wysiedleńczą. Całą Dereźnię Solską Niemcy wysiedlili latem 1943 roku. Wypędzono także 7-osobową rodzinę Wilczaków. W tym roku mija 70. rocznica tamtych wydarzeń.
– Tego dnia ojciec wyszedł rano do pracy w pole, jak zwykle – mówi pani Stanisława. – Jednak szybko wrócił. Wszyscy mieszkańcy wsi musieli stawić się na placu nieopodal naszego domu. Co kilka metrów stali żołnierze z psami u nogi. Niemcy mówili: „Nie bójcie się! Tam, gdzie was zabierzemy, będzie wam dobrze”. Słowa Niemców tłumaczyła moja nauczycielka. Mieliśmy zaufanie do niej i do słów, które tłumaczyła.


Zabrałam elementarz i ołówek


– Nagle padł rozkaz, żeby wrócić do domu i zabrać podstawowe rzeczy na 3-dniową podróż. Proszę sobie wyobrazić, jakie to było bolesne dla rolników. Trzeba było zostawić krowę, konia, wszystkie zwierzęta i cały dobytek – wzdycha pani Stanisława. – Rodzice zabrali chleb, trochę sera, wodę na drogę, no i ubrania dla mnie i mojego rodzeństwa. Ja zabrałam elementarz, zeszyty i ołówek. Potem nas prowadzono przez wieś. Podjechały duże odkryte samochody. Wpychano nas na siłę, tylu, ilu mogło się zmieścić. To nie było zaproszenie. Dowieziono nas do Zwierzyńca, do niemieckiego obozu przejściowego – wspomina. – Tam po trzech dniach już nie mieliśmy nic do jedzenia. Skończyła się też woda do picia.
Franciszek, najmłodszy brat Stanisławy, karmiony był jeszcze przez matkę piersią. Wysiedleńcy mieli nadzieję, że zostaną uwolnieni przez partyzantów. O tym wtedy rozmawiano. – W Zwierzyńcu pojawiły się Niemki z pejczami i psami – wspomina pani Stanisława. – Ciągle nas liczono. Do dziś słyszę: „Eins, zwei, drei...” – wzdycha. – Ciągle mam w oczach to rażace światło lamp, którym nas oślepiano.


Droga męczenników


Ze Zwierzyńca wysiedleńców prowadzono leśną drogą w nieznane. Po dotarciu do pewnego budynku, przypominającego rotundę, padł rozkaz: „Halt!”. – Myśleliśmy, że będzie koniec z nami, bo nigdy nam nie powiedziano, dokąd nas prowadzą. Wtedy ludzie się modlili, wybaczali sobie grzechy, zaczęli spiewać pieśń „Serdeczna Matko”. Poprowadzono nas dalej. Doszliśmy do miejsca, gdzie czekał już pociąg. Wtłoczono nas do wagonów bydlęcych i jechaliśmy – jak się okazuje – pod Lublin. Drogą, która nosi obecnie nazwę Meczenników Majdanka, prowadzono nas do obozu. Byliśmy strasznie zmęczeni. Niektórzy nie przeżyli tej podróży... – opuszcza głowę pani Stanisława.
Na placu obozowym mieszkańcy Dereźni Solskiej zorientowali się, że wysiedlono nie tylko jedną czy dwie wsie, ale kilkadziesiąt. Na placu stał wielki tłum. – Wysiedlono tego dnia Rogale, Majdan, Łukowę, Tarnogród, Księżpol, Sól – mówi była więźniarka. – Zobaczyliśmy za ogrodzeniem z drutem kolczastym ludzi ubranych w pasiaki, z ogolonymi głowami. Wołali, żebyśmy dali im jeść. Ktoś, kto dał kawałek jedzenia więźniowi, ginął natychmiast od strzału żołnierza niemieckiego. Ludzie nie wiedzieli, że nie można sobie pomagać na oczach Niemców. – Ten biały domek na łące to była siedziba gestapo – wskazuje pani Stanisława. – On stoi do tej pory. Ale wtedy nie było tu trawy. Była tylko wydeptana ziemia, klepisko uczynione tysiącami bosych stóp. Potem wprowadzono nas na teren obozu. Te wieże i ta brama są te same do dziś – głos pani Stanisławy drży. – Po przejściu przez bramę obozową zaprowadzono nas przed budynek, gdzie była komora gazowa. Z tym, że nowi więźniowie nie wiedzieli o tym. Kazano nam się rozebrać do naga, rzeczy włożyć do worka. Mieliśmy iść do łaźni. W przedsionku golono włosy, oddzielano mężczyzn i kobiety.
Szczęśliwie Stanisława Kruszewska została z matką i rodzeństwem. Oddzielono tylko ojca, którego widywała, jak pracował na jednym z pól obozowych. – Teraz można przeczytać to wszystko z tablicy informacyjnej, ale nikt nie odczyta tego, co przeżyłam – mówi. – Dano nam pasiaki, drewniaki i numer. Od tego czasu człowiek nie miał imienia, nie miał nazwiska.
Codzienne apele były wyjątkowo ciężkie dla więźniów. Barak opuszczali wcześnie rano bez jedzenia, picia, bez mycia. Na apelu dochodziło do znęcania się na więźniach. Słychać było nieustanne liczenie. Rozmowy w obozie były surowo zabronione podobnie jak głośna lub publiczna modlitwa. – Nawet w nocy bano się rozmawiać – mówi pani Stanisława. – Baliśmy się, że tutaj umrzemy. Podczas apelu były takie myśli w głowie, że to już ostatni apel. Mama nas prosiła, żebyśmy opierali się o nią, żebyśmy się nie przewrócili, bo zginiemy – łka.
Całej rodzinie Wilczaków udało się przeżyć obóz.


Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.