Spotkacie je w niebie

Justyna Jarosińska

|

Gość Lubelski 39/2013

publikacja 26.09.2013 00:15

Dzieci utracone. – Do dziś pamiętam słowa lekarki, która znieczulała mnie do zabiegu: „To wielkie szczęście. Najbliższa osoba będzie waszym orędownikiem”.

Klimkowie spędzają dużo czasu rodzinnie razem z dziećmi Klimkowie spędzają dużo czasu rodzinnie razem z dziećmi
Justyna Jarosińska /GN

Kasia i Darek Klimkowie są małżeństwem od 11 lat. Mają troje dzieci na ziemi. Dwoje w niebie. Zaangażowani w Domowy Kościół od 9 lat. Od jakiegoś czasu, razem z Diakonią Życia przynależną do Ruchu Światło–Życie, włączyli się w działania na rzecz rodziców dzieci utraconych. – Naszym celem jest zorganizowanie seminarium, na które zostaną zaproszeni lekarze położnicy, psychologowie, duchowni – informuje Katarzyna. – Chodzi o to, by zainicjować dyskusję na temat roli lekarza w przekazywaniu informacji o śmierci dziecka poczętego, o konieczności należytego uszanowania ciała każdego dziecka po śmierci, a także o tym, jak pomóc rodzicom przeżyć żałobę po stracie dziecka. Idąc za przykładem rodziców z innych diecezji, na przykład: łomżyńskiej, białostockiej czy przemyskiej, pragniemy zorganizować w Lublinie pogrzeb dzieci zmarłych przed urodzeniem, a pozostawionych w szpitalu. Chcemy również na jednym z lubelskich cmentarzy wybudować pomnik Dziecka Utraconego. Będzie on widocznym znakiem miłości i pamięci o wszystkich dzieciach, które tak szybko odeszły do Pana. Pomnik byłby też wyrazem pamięci o dzieciach, które zmarły w wyniku aborcji, a o których istnieniu nie chcą pamiętać nawet rodzice.

Przepracować ból

Rok temu małżeństwo poznało Karolinę i Pawła Garbaczów, którzy tak jak oni zaangażowani są w problem rodziców dzieci utraconych. Karolina moderuje wątek na forum „dzieci utraconych”, a Klimkowie włączyli się w internetową grupę wsparcia dla rodziców, którzy stracili swoje dzieci. Utworzyli forum internetowe, bo najczęściej właśnie w takich miejscach, szczególnie kobiety, szukają możliwości wyżalenia się. Nieformalnie stworzyli również telefon zaufania dla rodziców chcących porozmawiać o swoim bólu bądź poradzić się w kwestiach formalnych dotyczących możliwości pochówku czy przysługujących im świadczeń ZUS. Wszyscy zainteresowani mogą pisać na adres: my.mamydzieci@gmail.com. – Jesteśmy często jedynym środowiskiem, które rozumie ten ból. Niejednokrotnie nawet najbliżsi bagatelizują całą sytuację. Pomagamy telefonicznie, ale także organizujemy spotkania, ostatnio nawet u nas w domu. Pomagamy w przepracowaniu bólu – mówią małżonkowie, którzy sami straciliśmy dwoje dzieci.

Daleki dłoniom – bliski sercu

– Był rok 2005. Pojechaliśmy na rekolekcje do Tenczyna pod Krakowem. Zaraz po przyjeź- dzie zaczęłam krwawić. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Pojechaliśmy najpierw do szpitala w Rabce, ale tam pan doktor stwierdził, że on mi nie może pomóc i że mam wracać do Lublina. Usłyszałam jedynie, że ciąża nie rozwija się dobrze. Nie wystawił mi żadnej karty informacyjnej, nic. Stamtąd pojechaliśmy do szpitala do Krakowa. Lekarka, która była na dyżurze, nie chciała nas przyjąć. Kiedy jednak powiedzieliśmy, że nie mamy możliwości jechać nigdzie indziej, bo jesteśmy na rekolekcjach daleko od domu, wtedy położyła mnie na oddział i zrobiła wszystkie badania – wspomina Kasia. – Pamiętam moment, gdy lekarka patrzyła na monitor od USG i mówiła: „Tu jest główka, nóżka, rączka… Nie ma serduszka”. Odwracałem głowę od tego monitora, nie chciałem widzieć – opowiada Darek. – I wtedy ona powiedziała: „Proszę pana, niech pan patrzy, bo to są ostatnie chwile, kiedy widzi pan swoje dziecko. Potem dopiero spotka się pan z nim w niebie”. To były dla nas bardzo mocne słowa.

Wielkie szczęście

Dziecko Kasi i Darka miało wtedy 12 tygodni. Pierwsza ciąża. – Leżałam na stole przed zabiegiem i strasznie płakałam. Miałam świadomość, że to jest moje ukochane, upragnione dziecko i że ono za chwilę pójdzie do jakichś zlewek, do śmieci. To był straszny ból. Ale nie miałam odwagi, by zapytać, czy mogę je zabrać. Wtedy ta lekarka powiedziała: „Pani Kasiu, jeśli się pani nie uspokoi, to my pani nie znieczulimy. Tak naprawdę to macie państwo wielkie szczęście, bo macie teraz w niebie najbliższą osobę, która będzie waszym orędownikiem. Jeszczenie będzie pani wdzięczna, że to pani dziecko tam jest”. Jak wspominają Klimkowie, to był moment sprowadzenia całego wydarzenia do takiego właśnie duchowego wymiaru. – Gdy wracałem do ośrodka rekolekcyjnego, byłem w fatalnym stanie – wspomina Darek. – Zatrzymałem się na stacji i kupiłem wódkę. Chciałem jakoś znieczulić swoje cierpienie. To były metody, którymi jeszcze wówczas się posługiwałem. Jak wysiadłem z auta w Tenczynie, zobaczyłem ludzi, którzy na mnie czekali. Poszedłem jednak do pokoju i próbowałem odkręcić butelkę, ale ona się jakby zacięła. Za skarby świata nie dała się otworzyć – śmieje się mężczyzna. – Gwint był tak mocno zakręcony, że buteleczka do dziś stoi w naszym domu jako eksponat – dodaje Kasia.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.