Każdy profesor był kiedyś studentem

Agnieszka Gieroba

|

Gość Lubelski 02/2014

publikacja 09.01.2014 00:15

Wspomnienia. Był taki czas, że podjęcie studiów na KUL wymagało odwagi. Oznaczało też, że po ich ukończeniu będą problemy ze znalezieniem pracy. Nie zrażało to tych, którzy szukali prawdy.

Dziedziniec KUL od zawsze był ulubionym miejscem studentów Dziedziniec KUL od zawsze był ulubionym miejscem studentów
Reprodukcje Agnieszka Gieroba

Stare fotografie w archiwum uczelni pokazują zupełnie inną rzeczywistość niż ta dzisiejsza. Choć korytarze starego gmachu wciąż wyglądają tak samo, dziś KUL to zespół budynków porozrzucanych po różnych częściach Lublina. Jest nowocześnie i przestronnie, a jednak „starzy” studenci z tęsknotą wspominają czasy, kiedy to wszyscy mieścili się w dawnych koszarach przy Alejach Racławickich, które od 1918 roku były sercem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Wspomnienia zebrane m.in. od byłych studentów polonistyki i historii przypominają minione czasy. 95. urodziny KUL są dobrą okazją, by wrócić do historii.

Tu studiowano wolność

– Gdy spoglądam z perspektywy na tamten czas, widzę, że lepiej na ogół pamiętam nie sprawy związane z samym studiowaniem, lecz te, które stanowiły drugi nurt naszego życia – właśnie życie umysłowe, uczestnictwo w zebraniach różnych sekcji, w posiedzeniach naukowych i wieczorach autorskich. Ważne też były liczne lektury oraz koleżeńskie dyskusje. Tych ostatnich najwięcej było w Domu Akademickim przy ówczesnej ulicy Sławińskiego (dzisiejsza ul. Niecała). Niezwykle korzystne i cenne były dla nas bliskie kontakty z naszymi profesorami. Odcięci przymusowo od uczestnictwa w ogólnopolskim życiu naukowym, poświęcali nam wiele czasu i kto chciał, korzystał z tego z ogromnym dla siebie pożytkiem. A mieliśmy wspaniałych profesorów i wykładowców. Irena Sławińska i Czesław Zgorzelski przynieśli na KUL najlepsze tradycje polonistyki wileńskiej – Manfreda Kridla i Stanisława Pigonia, a także tamtejszy styl życia uniwersyteckiego w dwu jego odmianach. Pani profesor Sławińska miała upodobanie do wycieczek, wędrówek, spływów kajakiem i nart, profesor Zgorzelski zaś – tak to wtedy widzieliśmy – ograniczał się raczej do pracy w gabinecie, skupiony był na zagadnieniach ściśle naukowych. Wiele lat później dowiedziałem się dopiero, że jego pasją były także konie. W czasach więc, kiedy na polskich uczelniach dominował – jak to później określano – wulgarny socjologizm i takiż marksizm, my otrzymywaliśmy wiedzę obiektywną i opartą na najnowszych osiągnięciach nauki o literaturze – wspomina Tadeusz Kłak, polonista. – Byliśmy dyskryminowani, utrudniano nam życie, naukę i możliwość pracy – mówi Amelia Kania-Szafrańska. – Ta dyskryminacja, to odrzucenie podkreślało naszą inność i nasz sprzeciw wobec ówczesnej rzeczywistości, ale też umacniało przeświadczenie o naszej godności, o trwaniu w ciągłości dziejów, było również świadectwem wiary i patriotyzmu. Tak więc z dumą nosiliśmy białe czapki z dwoma czerwonymi paskami na otokach – dziś już zapomniany wyróżnik studentów KUL. Zapewniało nam to często lepsze miejsce w kolejkach, których wtedy nie brakowało, lub przywoływało życzliwy uśmiech na twarzy przechodnia. Chyba żaden inny uniwersytet w PRL nie wywierał tak silnego wpływu na swych studentów, nie zapewniał tak bogatej formacji intelektualnej i duchowej.

Przedwojenne książki

– Za moich studenckich lat (1959–1964) studia na sekcji historii różniły się nieco od obecnych – wspomina Elżbieta Janicka-Olczak, historyk. – Na egzaminy wchodziło się alfabetycznie według listy sporządzonej przez dziekanat. Nikt z nas nie ośmielił się zmienić tego porządku i przyjść w innym terminie niż wyznaczony. Niektórych profesorów po prostu baliśmy się, nikt nie ośmielił się wejść na egzamin kompletnie nieprzygotowany. Najbardziej baliśmy się ks. prof. Żywczyńskiego. Nieliczni szli tylko na jego seminarium, ale wszyscy musieli u niego zdawać egzaminy z historii powszechnej XIX i XX wieku. Na egzaminy wchodziło się czwórkami i często cała czwórka wychodziła z oceną niedostateczną wpisaną do indeksu. Przed egzaminem każdy musiał pisać tzw. klauzurówkę na jeden z trzech tematów ustalonych przez promotora. Był to równocześnie rodzaj sprawdzianu, czy student pisał samodzielnie pracę magisterską. Podręczników do nauki było o wiele mniej niż dzisiaj. Niektóre z nich były tłumaczeniami z języka rosyjskiego, zwłaszcza do historii starożytnej. Toteż uczyliśmy się z podręczników wydanych przed wojną. Były one dostępne w Zakładzie Historii i Bibliotece Uniwersyteckiej KUL w niewielkich liczbach. Dlatego zabronione było ich wynoszenie poza czytelnię.

Życie akademickie

Niemal wszystkie studentki historii, podobnie jak i innych sekcji, mieszkały w akademikach na tzw. Poczekajce. Istniały wówczas dwa dwupiętrowe bloki: A i B. W pokojach mieszkało nawet po osiem osób. Zimą, aby było w nich ciepło, studentki musiały przed wyjściem na uczelnię dostarczyć z piwnicy węgiel, aby siostra Akwina mogła napalić w kaflowych piecach. Ciepłej wody nie było w kranach. W suterenie był kocioł z gorącą wodą, którą w wiadrach donosiłyśmy do łazienek. Warunki więc były dość spartańskie. Ale któż z nas dziś powie, że było źle? – mówi pani Olczak. Kolegów dziewczęta mogły przyjmować w świetlicy, w pokojach mogły ich gościć jedynie w wyjątkowych okazjach. W świetlicy, a latem w parku na Poczekajce często były organizowane spotkania towarzyskie. W dniach uroczystości uniwersyteckich mieszkanki akademików odwiedzał rektor ks. prof. Marian Rechowicz, a w dniu inauguracji również prymas kard. Stefan Wyszyński.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.