Inny świat - sprzed kilkudziesięciu lat

Jolanta Kowalak

publikacja 21.08.2015 12:20

- Baby to miały za swoje. I dzieci w domu, i jagód nazbierać, i do Lublina sprzedać, bo podatku nie było za co zapłacić. Przecie musowo było utargować za coś. Baby, jak nazbierały jagód, kaszy, mleka czy śmietany, chodziły do Lublina piechotą - opowiada pani Teodozja.

Inny świat - sprzed kilkudziesięciu lat W nowoczesnych gospodarstwach żyją osoby, które pamiętają dawne żniwa Krzysztof Król /Foto Gość

Dziś na wsi nie ma już tylu gospodarstw co kiedyś, ale większość starszych osób bardzo dobrze pamięta czasy, kiedy praca na roli angażowała całą wieś i wszystkich z rodziny.

Pani Teodozja w październiku skończy 85 lat. Choć mówi, że ma krótką pamięć, gdy zaczyna opowiadać, zdaje się, że o dawnych czasach mogłaby rozmawiać cały dzień.

- Końmi się jeździło w pole. Przecież czego innego nie było. Chłop brał kosę na plecy i się szło. Pot płynął i po oczach i po plecach. Były spiekoty nieraz jak się kosą kosiło. No może nikt nie siedział na polu do południa, bo było i po 30 stopni i się kosiło, ale w południe to dwie, trzy godziny się odpoczęło i z powrotem się szło – wspomina i przyznaje, że nigdy od pracy nie uciekała, wręcz przeciwnie, paliła jej się w rękach. - Nieraz kosił kosą dziadek - to ja zbierałam i wydawało mi się wtedy, że on tak pomału kosi – wspomina.

Jak większość osób mieszkających wówczas na wsi, pani Teodozja od małego pracowała na roli i starała się pomagać rodzicom.

- No nieraz się poszło na jakiś zarobek. Mieliśmy kuzynkę pod Łęczną, oni potrzebowali robotnika jakiego - to nieraz chodziłam. Tam żeśmy obkaszali zboże, to wiśnie rwałam, takie roboty… To parę złoty się zarobiło. W domu nie było ani grosza. Rodzice wyrobią na pięcioro czy na sześcioro dzieci? Przecież nie wyrobią. Mowa o czym. Nie tak jak teraz. Chodzi do szkoły, przyjdzie ze szkoły to się uczy, albo i nie chce się uczyć. Pierw to co ojciec powiedział to trzeba było robić, nie było gadki tylko trzeba było zrobić. Teraz ani matki się nie boi ni ojca – tłumaczy.

Syn Teodozji, Grzegorz, także już jako młody chłopak pracował w polu. Do tej pory prowadzi własne gospodarstwo, jedno z nielicznych we wsi. - Czwarta czy tam przed czwartą wstawanie, zaparzanie parników, bo trzeba było uparować, dojenie krów w międzyczasie, tłuczenie parników, z mlekiem do mleczarni, dawanie świniom, jakieś tam śniadanie ugotować, bo przecież nie było kuchni gazowej, tylko trzeba było na ogniu zrobić byle jakie, no i w pole. Koszenie kosą do południa. W południe się przychodziło, gotowało się przeważnie kartofle na ogniu też - i albo z jabłczanką, wiśnianką lub chłodnikiem, bo to takie było wtedy jedzenie. I znowu w pole, i jeszcze krowy w międzyczasie trzeba było wydoić. No i w pole, no i znowu tak przez dwa tygodnie ta sama kołomyja – wspomina Grzegorz.

Kobieta pracująca

Kobietom, które dzisiaj chcą pogodzić karierę zawodową z wychowaniem dzieci nie jest łatwo, ale trudno też porównywać ich warunki do tych, z którymi kobiety mierzyły się w połowie XX wieku. Przede wszystkim musiały zająć się domem, co przy wielodzietnej, zazwyczaj, rodzinie nie należało do najłatwiejszych zajęć.

- Nas to było sześcioro, trzeba było trzy razy na dzień gotować jeść. A żeby to było co ugotować... A to się ugotowało takiej zacierki, kaszy, to jakiego czego, żeby ugotować i zjeść. Na wieczór też jakie nieraz bliny albo jakie kartofle z mlekiem gotowanym. Nie było tak jak teraz. Choć i dziś nie jest tak łatwo jak jest kilkoro ludzi w chałupie - przyznaje pani Teodozja.

Do tego dochodziła jeszcze praca na roli. - Te baby się miały za swoje. I dzieci w domu i jagód nazbierać i do Lublina sprzedać, bo podatku nie było za co zapłacić. Przecie musowo było utargować za coś. Baby, jak nazbierały jagód, kaszy, mleka czy tam śmietany, chodziły do Lublina piechotą. Do Lublina zajść piechotą to była kara - wtrąca pani Teodozja. - A to nie było dwa kilo, tylko było dwadzieścia parę i nie niosło się jednego koszyka tylko w ręce coś jeszcze. Nieraz to jakim wozem się podjechało, ale to i wozem to była taka jazda - dodaje.

- A była tu u nas taka Kaśka, tam miała daleko na kolonii pole to jeszcze jak wracała baniuchy z mlekiem niosła stamtąd, albo jeszcze zojdę chrustu na plecach. Albo Maryna, co krowie taką zojdę trawy, na podleniu czy tam gdzie, nażęła i przyniosła. To ważyło trzydzieści kilo czy więcej, a to była taka baba malutka i chudziutka – opowiada kobieta.

Pani Teodozja często ją widywała idącą z zawiązaną na plecach płachtą. - Nieraz w grządkach byłam na dole to rzuciła tę zojdę, bo już nie mogła nieść, a widziała, że ja jestem to później pomogę poddać. Ale ja trudno, że jej poddałam. Ona się mocno nachylała i tak się łapała czegoś, żeby się przytrzymać, a ja te zojdę podnosiłam. Jak była sama - to kładła zojdę na wyższej miedzy żeby było ciutkę wyżej, sama klękała w tej bruździe, zawiązała sobie tę zojdę i dopiero z kolan próbowała wstawać, podnieść się z tym - dodaje.

78-letnia pani Krystyna bardzo dobrze pamięta jak kiedyś wyglądały sianokosy, choć przyznaje, że niełatwo jej wracać myślami do tamtych lat. - Tato kosą kosili łąki, o czwartej godzinie szedł rano, żeby trawę kosić, bo z rosą lepiej się kosiło. Wyklepał sobie dwie kosy i musiał machać ręką. Mój brat był w wojsku, a siostra osiem lat młodsza, więc sama poszłam na te łąki z grabiami. Kiedyś się grabiło w taki ogon, z jednej strony,  z drugiej się ograbiło i później składało się w kopy – tłumaczy.

- Jak się tak nagrabiłam i na tym słonku się spaliłam, to jak wieczór zaszłam do domu to nawet mi się nie chciało żeby podjeść - taka byłam umęczona, odźwigana. Później przez tydzień tak mnie plecy bolały, pęcherze mi się porobiły. Tak mnie bolały plecy, że nie wiedziałam jak się położyć spać, bo ta skóra spalona słońcem mnie ciągnęła. Piekło niesamowicie. Gorączki od tego dostałam - mówi z przejęciem pani Krystyna.        

Wiejska wspólnota

W latach 50. ubiegłego wieku na wsiach nie było jeszcze elektryczności, a na naftę nie każdego było stać.  Poniekąd, dzięki temu rozwijała się wspólnota - Zbieraliśmy się wszyscy w jednym domu, przy jednej lampie naftowej i siedzieliśmy. A to się na drutach porobiło, a to pierze się skubało - wspomina z sentymentem pani Teodozja.

- Jak się łąki wykosiło, jak buraki ogracowałam to wraz grabie brałam na łąki i graczkę. Teraz to więcej pogody się słucha na sianokosy, a pierw to dopiero się kupki [siana] rozrzuciło, a tu chmura naszła i już deszcz zaczyna padać. To nieraz komuś pojechałam pomogłam, bo u siebie było siano zabrane, a teraz kto by się domyślił - mówi.

- Z mężem pojechaliśmy pod Wieprz łąki kosić, a kobyła była prędka. Żeby tylko podjechać, raz dwa włożyć i  już wracać. Trochę nakładłam, a to przecież trzeba zagrabywać. I ta kobyła… Co ja trochę podeszłam do przodu podać - to ta kobyła ruszała. Kobyła ruszyła i dziadek spadł z wozu. Jak spadł, zaczął kląć, a był nerwowy, zostawił mnie i pojechał sobie do domu. To ja sobie myślę, Boże kochany, co tu zrobię? Ani siana zwalać, ani wejść na wóz, nie zdążę, bo kobyła ruszy. Nie to, że traktorem to siądziesz i jedziesz jak ci pasuje. A tu ruszy ci nagle kobyła i spadniesz pod wóz. Tak siedziałam pod olszakiem i nie wiedziałam co robić, albo uwiązać konia do olszyny i iść na piechotę do domu albo czekać. I tak siedziałam, przyjechał Janek, sąsiad, to poprosiłam go, żeby przytrzymał kobyłę, żebym tylko mogła wejść na wóz. Wlazłam na wóz i pojechałam z tym, co było na furze do domu. Dzięki Bogu, że on akurat przyjechał po swoje siano, bo tak nie miałabym wyjścia. Trza by było nocować na polu – opowiada Krystyna.

Dzisiejsze życie na wsi wygląda zupełnie odmiennie niż to sprzed kilkudziesięciu lat. - Nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić jak to było kiedyś, jeśli tego nie przeżył - podkreśla pan Grzegorz, i trudno się z nim nie zgodzić. Choć nie warto porównywać wczoraj i dziś, z pewnością warto poznawać ludzi, którzy swoją pracowitością przyczynili się do tego jak wygląda dzisiejsza wieś.