Dymy nad Aleppo - co nas to obchodzi?

prof. Maciej Münnich*

publikacja 16.08.2016 15:30

Paradoksalnie zwycięstwo Asada oznacza pewną stabilizację w regionie, choć z pewnością będzie to krwawy spokój. Skorzysta na tym Iran, skorzysta na tym z pewnością także Putin, jawiący się jako skuteczny polityk.

Dymy nad Aleppo - co nas to obchodzi? Aleppo w Syrii Aleppo Media Center

Podczas Światowych Dni Młodzieży w Krakowie nasza uwaga była skupiona na słowach papieża, jednak na świecie wciąż toczyły się wojny, a w jednej z najbrutalniejszych znich, w Syrii, doszło do wydarzeń bardzo ważnych. Armia rządowa prezydenta Asada zdołała całkowicie otoczyć te dzielnice Aleppo, które są we władaniu rebeliantów. Niedługo później ci drudzy przebili się i odtworzyli wąskie połączenie obleganych dzielnic ze światem zewnętrznym. Dlaczego to ważne i czemu czytelnik w Polsce ma interesować się jakimś miastem na Bliskim Wschodzie?

Najpierw warto zauważyć, że Aleppo to największe miasto w Syrii, większe nawet niż stołeczny Damaszek. A przynajmniej takie było przed wybuchem wojny domowej, gdy liczyło ponad dwa miliony mieszkańców. Aleppo było także tradycyjnie największym syryjskim ośrodkiem handlowym oraz rozbudowującym się centrum przemysłu. W nową, przemysłową dzielnicę Aleppo zainwestowano do 2010 r. niemal 3,5 mld dolarów. Mówimy więc o mieście mającym dla Syrii takie znaczenie społeczno-ekonomiczne jak Warszawa dla Polski, gdyby założyć, że stolica administracyjna pozostała w Krakowie. Walka o Aleppo jest więc kluczowa zarówno pod względem strategicznym, jak i ekonomicznym. Ponadto ta ze stron, która opanuje miasto, podbuduje swoje morale i będzie zdecydowanie bliższa zwycięstwa w całej wojnie.

Kto jednak walczy o Aleppo? W rodzimych mediach głównym aktorem walk w Syrii jawi się Daesz (czyli tzw. Państwo Islamskie), jednak w Aleppo nie ma ono żadnych sił, zresztą jego rola w całym konflikcie syryjskim jest – jeśli użyć takiego określenia – „przereklamowana” ze względu na zamachy dokonywane w Europie. Daesz w Syrii wcale nie jest najpoważniejszym militarnie graczem (choć nie znaczy to, że jest słabe), o czym świadczą zresztą jego ostatnie klęski w walkach z Asadem (utrata Palmyry) i Kurdami (utrata Manbidż). Najsilniejszy militarnie jest wciąż reżim prezydenta Asada, szczególnie od kiedy wsparcia lotniczego i materiałowego udziela mu Rosja, a wsparcia w ludziach Iran. Pomoc ta obecna jest w walkach o Aleppo.

Naprzeciwko Asada stoją różnej maści rebelianci, którzy od 2011 r. walczyli z reżimem alawickiej mniejszości. Ci bardziej umiarkowani tworzyli konglomerat lokalnych ugrupowań pod nazwą Wolnej Armii Syryjskiej. Jednak wobec małego wsparcia z zewnątrz, a przede wszystkim ze względu na religijną radykalizację rebeliantów, stopniowo uległa ona rozpadowi lub wchłonięciu przez bardziej islamistycznie nastawionych bojowników. Jej resztki walczą w samym Aleppo oraz w jego okolicach. Zdecydowanie istotniejsze są siły radykalnie islamistyczne. Także i one składają się z różnych ugrupowań, z których najistotniejsze są dwa.

Pierwsze to Front Podboju Lewantu (Dżabhat Fatah al-Szam), który jeszcze w lipcu nazwał się Front al-Nusra i był częścią osławionej Al-Kaidy. Ze względu na zagrożenie bombardowaniami nie tylko rosyjskimi, ale także amerykańskimi zmienił on nazwę i formalnie odciął się od Al-Kaidy. Drugie z najważniejszych ugrupowań islamistycznych to Ahrar al-Szam (pełna nazwa to „Islamski Ruch Wolnych Ludzi Lewantu”). Obie organizacje często ze sobą współpracują i stawiają sobie za cel wprowadzenie szariatu oraz islamskiego państwa (emiratu/kalifatu) w Syrii lub szerzej w całym świecie muzułmańskim. W tym względzie nie są odległe od Daesz, choć ich metody są nieco bardziej umiarkowane.

Wreszcie trzecim – najsłabszym – graczem są Kurdowie, którzy opanowali północną dzielnicę Aleppo (Szejk Maqsud) i początkowo starali się nie wiązać ani z rebeliantami, ani z Asadem. Od zeszłego jednak roku Kurdowie zawarli taktyczny sojusz z siłami rządowymi. Podczas ofensywy wojsk Asada w lipcu przyczynili się do ostatecznego domknięcia okrążenia sił rebeliantów we wschodnim Aleppo, pomagając siłom reżimowym w przecięciu ostatniej drogi, tzw. Castello Road.

Koniecznie trzeba tu zaznaczyć, że „Aleppo rebelianckie”, czyli wschodnia część  miasta jest obecnie zamieszkała przez najwyżej 250 tys. ludzi. Natomiast w zachodniej, pro-rządowej części mieszka ponad 1 milion 100 tys. osób. To pokazuje kogo w zdecydowanej większości wspierają mieszkańcy Aleppo. Wynika to z faktu, że Aleppo, jako żyjące z handlu i będące ważnym centrum administracyjnym, przyciągało różne mniejszości, takie jak alawici, Kurdowie, czy chrześcijanie. Dla tych ostatnich Aleppo jest największym skupiskiem w Syrii. Warto przypomnieć, że właśnie z Aleppo pochodziła dająca świadectwo w Krakowie podczas drogi krzyżowej Rand Mittri, występująca w szarfie w barwach rządowej flagi, na co komentatorzy przezornie nie zwrócili uwagi. Także wielu spośród arabskich sunnitów, żyjąc w dużej aglomeracji, przyjęło bardziej świeckie postawy. Wszyscy oni, szczególnie wobec coraz bardziej widocznej radykalnej religijnie postawy salafickich rebeliantów, woleli skorumpowany i często okrutny wobec politycznych wrogów, ale jednak świecki i tolerancyjny wobec odmienności religijnych reżim Asada. Często można się spotkać z poglądem, że to tradycyjna, wiejska prowincja wokół Aleppo poparła rebelię, a większość miasta pozostała wierna Asadowi. Skutkiem tego było długotrwałe oblężenie pro-rządowych dzielnic miasta aż do października 2013 r. Stopniowo role się odwracały i od 2015 r. to siły pro-reżimowe stopniowo otaczały rebelianckie dzielnice. W lutym 2016 roku siły rządowe przecięły główny szlak dostaw dla rebeliantów z Aleppo z północy od granicy tureckiej. Pozostała im jedyna droga na zewnątrz, którą w północno-zachodniej części aglomeracji stanowiła obwodnica zwana Castello Road. To właśnie tę drogę wojska rządowe ostatecznie przecięły 27 lipca, czyli dokładnie wtedy, gdy w Polsce lądował papież Franciszek.

Odpowiedzią rebeliantów były desperackie próby przełamania oblężenia. Pierwsze próby odbicia zajętych terenów kończyły się tak wielkimi startami, że rebelianci wstrzymali się z kolejnymi atakami do przybycia posiłków z innych części północnej Syrii (głównie z sąsiedniej prowincji Idlib), a przede wszystkim wybrali inne miejsce do próby przerwania okrążenia. Od 1 sierpnia trwały zacięte walki w południowo-zachodniej części miasta, między innymi przy użyciu ataków samobójczych ze strony rebeliantów islamistycznych. Ostatecznie 6 sierpnia pierścień wojsk Asada został przerwany. Jednak korytarz, który udało się rebeliantom utworzyć ma szerokość nie większą niż dwa kilometry, a ponieważ flankowany jest przez dzielnice pozostające pod kontrolą sił rządowych, więc w praktyce nie można dowozić nim zaopatrzenia, ze względu na nieustanny ostrzał. Ponadto rebelianci nieustannie są bombardowani zarówno przez lotnictwo rządowe, jak i lepiej uzbrojone i wyszkolone lotnictwo rosyjskie.

To ostatnie atakuje z tym większą zaciętością, że 1 sierpnia rebelianci zestrzelili rosyjski helikopter transportowy z pięcioma osobami na pokładzie, po czym zbezcześcili ciała żołnierzy wlokąc je nagie za motocyklami, filmując wszystko telefonami komórkowymi i wrzucając czym prędzej filmiki do Internetu. Rebelianci próbowali także stosować „obronę przeciwlotniczą” paląc opony, z nadzieją, że gęste dymy utrudnią lotnikom atak, albo wypuszczając setki balonów z helem i podwieszonymi nabojami karabinowymi, które po wciągnięciu przez silniki odrzutowców mają eksplodować uszkadzając łopatki turbin. Skuteczność takich środków jest jednak mocno wątpliwa. Jednocześnie trzeba pamiętać, że ataki lotnicze w mocno zurbanizowanym terenie po pierwsze przynoszą duże straty wśród cywilów (tym akurat ani Rosjanie, ani tym bardziej Asad bardzo się nie przejmują), po wtóre zaś dają ograniczone efekty, ponieważ jeśli wrogie siły oddziela ulica, albo ściana domu, nie sposób atakować bezpośrednio przeciwnika, nie rażąc przy tym własnych sił. Atakowane są więc drogi zaopatrzenia, magazyny, centra dowodzenia, itp., jednak bezpośrednią walkę muszą podjąć zwykli żołnierze walczący niekiedy o każdy dom, fabrykę, budynek. Rebelianci odpowiadają ostrzałem dzielnic rządowych wszelkim możliwym sprzętem, w tym armatami domowej roboty (hell-cannons), których celność jest nader wątpliwa, co powoduje duże straty wśród cywilów. Także i po stronie rebelianckiej nie wzbudza to obiekcji.

Siły rządowe wzmocnione posiłkami podjęły już pierwszą próbę zamknięcia korytarza, na razie nieudaną. Należy się jednak spodziewać kolejnych walk, a tymczasem wojska Asada wykorzystują zaangażowanie rebeliantów koło Aleppo i starają się zyskiwać teren na innych frontach. Jeśli Asadowi uda się ponownie okrążyć rebelianckie Aleppo, na dłuższą metę doprowadzi to do ostatecznego zajęcia miasta, a w jeszcze dalszej perspektywie będzie prawdopodobnie oznaczać zwycięstwo Asada w całej wojnie. Przeciwny rozwój wydarzeń, to jest zajęcie całego Aleppo przez rebeliantów, jest mało prawdopodobny, choćby ze względów na liczebność ludności w dzielnicach pro-rządowych. Trudno sobie wyobrazić, że kilku-kilkunastotysięczne siły rebeliantów mogłyby sprawować realną kontrolę nad ponad milionową społecznością. Oczywiście możliwe jest przedłużenie obecnego pata i utrzymanie podziału miasta.

Jednocześnie ewentualne zwycięstwo Asada natychmiast budzi w przeciętnym polskim czytelniku pesymistyczne skojarzenia: można je postrzegać jako zwycięstwo krwawego reżimu wspieranego przez Putinowską Rosję i fanatycznych ajatollahów z Iranu. A jednak wydaje się, że przy całym tragizmie cierpienia cywilów, jest to najlepsze ze wszystkich złych – bo dobrych nie ma wcale – rozwiązań dla Syrii. Wizja, którą karmi nas część mediów, czyli „Asad musi odejść” (w wydaniu prezydenta Obamy słynne „Assad must go”), a potem w Syrii nastanie demokracja, pokój itd., dowiodła swej nieskuteczności w Iraku i Libii, a także w Egipcie. Tam także wydawało się, że wystarczy obalić dyktatora, a potem wszystko samo się rozwiąże. Korzenie takiego myślenia tkwią w koncepcjach Fukuyamy, dla którego historia się skończyła, zatem każdy na świecie marzy o liberalnej demokracji w zachodnim stylu. Trzeba tylko zrobić pierwszy krok, a później wszystko musi zmierzać do wiadomego z góry happy end’u. Niestety ta teoria po prostu nie działa, a już z pewnością nie działa w krajach, gdzie większość ludności stanowią muzułmanie, traktujący zachodnie wzorce polityczne jako obce, a często po prostu jako element wrogiej polityki „krzyżowców”.

Nie ulega wątpliwości, że pro-zachodnie elity syryjskie po prostu nie istnieją (poza kilkoma kanapowymi partyjkami nieustannie spierającymi się między sobą na emigracji w Turcji), a „umiarkowani rebelianci”, których chciał wspierać prezydent Obama, albo wyginęli, albo są już w Europie wraz z falą imigrantów, albo dawno stracili już swe „umiarkowanie” i raźnie wymachują flagą dżihadu. Można oczywiście żałować tej straconej szansy na demokratyczną, pro-zachodnią Syrię, obawiam się jednak, że w obecnych realiach geopolitycznych szansa ta była nader iluzoryczna.

Skoro więc władzy nie mogą przejąć umiarkowani rebelianci, to na placu boju pozostają tylko ci o nastawieniu islamistycznym. I nie musi to być od razu najgorsze ze wszystkich Daesz. Pozostałe ugrupowania również mają na celu wprowadzenie radykalnej, salafickiej wersji islamu. Oznaczałoby to po pierwsze rzeź – albo w lepszym przypadku wygnanie – alawitów, chrześcijan i druzów, czyli około 30% społeczeństwa syryjskiego. Po wtóre zaś Syria stałaby się nową światową wylęgarnią terroryzmu. Ponadto ugrupowania te powiązane są silnie z Arabią Saudyjską lub Turcją (choć ta druga chwilowo bardziej zajmuje się wewnętrznymi sprawami). Musi to zatem oznaczać rozgrzanie konfliktu szyicko-sunnickiego na Bliskim Wschodzie, ponieważ wymienione państwa traktują Iran jako swego największego przeciwnika w walce o regionalną supremację (choć i tu Turcja zdaje się ostatnio zmieniać front). Przejęcie Syrii do ich obozu zachwieje względną równowagą sił.

Na razie starcia toczą się w ramach wojen zastępczych (proxy wars), właśnie w Syrii oraz w Jemenie. Jest to swego rodzaju Zimna Wojna na Bliskim Wschodzie. Upadek Asada i przejęcie władzy przez radykalne ugrupowania sunnickie musiałoby doprowadzić do kolejnego wzmożenia walk w sąsiednim Iraku, a na to nie mógłby pozwolić sobie Iran, wspierający szyickie władze w Bagdadzie. Stąd już tylko krok do zamiany zimnej wojny w gorącą.

Paradoksalnie zatem zwycięstwo Asada oznacza pewną stabilizację w regionie, choć z pewnością będzie to krwawy spokój. Skorzysta na tym Iran, który jednak nie stanowi zagrożenia dla pokoju światowego, szczególnie od kiedy w lipcu 2015 r. podpisał międzynarodowe umowy dotyczące swego programu jądrowego. Skorzysta na tym z pewnością także Putin, jawiący się jako skuteczny polityk. Co więcej, jako polityk dotrzymujący słowa, w odróżnieniu na przykład od Stanów Zjednoczonych. Przecież gdy prezydent Mubarak musiał mierzyć się z protestami w Egipcie, USA porzuciły go, choć formalnie był ich sojusznikiem. Zaś gdy Asad miał kłopoty, jego przyjaciel Putin wyciągnął doń pomocną dłoń. To cenna nauka dla różnych dyktatorów na świecie. Niestety takie wzmocnienie Putina wynika w dużej mierze z pasywnej postawy Zachodu wobec konfliktu syryjskiego. Jeszcze nieco ponad rok temu były dwa wyjścia. Jedno z nich to pełne zaangażowanie się, w tym zbrojne, na co Obama nigdy się nie zdobył, mimo wyznaczania kolejnych nieprzekraczalnych „czerwonych linii”. Drugie – jak się wydaje zdecydowanie lepsze – to porozumienie się z Asadem, który osłabiony mógł przyjąć umiarkowane warunki Zachodu. Oczywiście nie oddałby on władzy, ale zawsze można było działać poprzez więzi gospodarcze, NGO-sy, współpracę edukacyjną itd. w celu złagodzenia reżimu, w zamian za zwalczanie Daesz, co zresztą Asad i tak musiałby robić.

Od kiedy jednak we wrześniu ubiegłego roku w Syrii pojawiły się wojska rosyjskie, Zachód może jedynie biernie przyglądać się rozwojowi wydarzeń i przygotować się na stałą obecność Rosji na Bliskim Wschodzie. Żaden prezydent Stanów Zjednoczonych nie zaryzykuje przecież światowego konfliktu z Rosją ze względu na Syrię, zaś Asad nie jest zmuszony do szukania porozumienia z Zachodem, mając wsparcie w Rosji.


*Dr hab. Maciej Münnich, prof. KUL, jest pracownikiem Instytutu Historii KUL, absolwentem KUL i Akademii Obrony Narodowej. Autor m.in. "Syria wiosną 2015. Spojrzenie niepoprawne politycznie", Lublin 2015. Jego zainteresowania badawcze koncentrują się wokół historii, także najnowszej i religii Bliskiego Wschodu.