Polka w Londynie

Anna Viljanen

publikacja 31.08.2016 09:58

Temat Polaków w Wielkiej Brytanii to materiał na jakiś oddzielny felieton. Znam jednak co najmniej kilka osób, które nie potrafią ograniczyć swojego poczucia obywatelstwa do tylko jednego kraju. I to wcale nie czyni z nich słabszych albo gorszych obywateli.

Polka w Londynie To jest po prostu świat w pigułce, wszystkie możliwe kolory skóry, włosów, kształty oczu. Anna Viljanen

Wyznaję skruszona przed konsylium Lubelsko-Gościowych czytelników, że reprezentantem jestem rasy domatorów. Rasy niechlubnej w dzisiejszych, dynamicznych czasach, które w pędzie kariery raczej spokojnego kanapowo-rodzinnego posiedzenia nie przewidują. Bo przecież czas to pieniądz, a pieniądze co prawda szczęścia nie dają, ale można za nie coś kupić, co sytuację poprawia, i tak dalej i tak dalej. Jednakowoż, jak powszechnie wiadomo, co za dużo to nie zdrowo. Gorącego pragnienia spędzenia życia pod kocem w towarzystwie dobrej książki, ciepłej herbaty i miękkiego kota nie należy domatorskimi skłonnościami usprawiedliwiać. Postanowiłam więc wydzierać się regularnie ze swej przytulnej strefy bezpieczeństwa, by się w kocach nie utopić na ament - a czy jest na to lepszy sposób niż ruszenie podróż? To dziwne u domatora, ale czasem owo podróżowanie polubiłam.

Szum samolotu na lotnisku już nie wydaje mi się bezczelną groźbą, a raczej tajemniczą obietnicą, napotkani ludzie też tacy jakby z roku na rok milsi... A może to ja się zmieniam? Nie wiem. Padło na Londyn. Wielka Brytania po raz kolejny otwarła przede mną swoje podwoje, a ja, jak to za każdym razem, wyciągnęłam z tego wyjazdu coś nowego. Zespół momentów, ludzi, miejsc, zaskoczeń, zachwytów i innych londyńskich przeżyć tym razem ułożył się pięknie w słowa „Wielka Brytania”.

Wesmisterska Msza św. Uwielbiam chodzić do kościoła za granicą, uwielbiam to poczucie jedności w wierze ze wszystkimi ludźmi, których nigdy wcześniej nie spotkałam i najprawdopodobniej nigdy później nie spotkam. To bardzo budujące i wzruszające, zwłaszcza w tak majestatycznej świątyni, jaką jest archikatedra Najświętszej Krwi Chrystusa Westmister. I, choć polskiej katoliczce dziwnie było się przyzwyczaić do kobiecej służby ołtarza i Komunii z rąk pań, Msza św. była dla niej zachwycająca. I z angielskim śpiewnikiem starała się śpiewać razem ze wszystkimi.

Polka w Londynie   Każdy ma w tym mieście swoją every-day-routine. Anna Viljanen I nareszcie udało się National Gallery odwiedzić. I cieszę się z tego niezmiernie, bo za każdym razem jakoś mi umykała. W ogóle podoba mi się pomysł bezpłatnych wstępów do największych muzeów, który Londyn wprowadza w życie. National Gallery, British, Science, czy Natural History Museum, wszystkie one tylko czekają na zwiedzających. Tak, to sprawia, że tłumy są w godzinach szczytu przeogromne, ale problem ten można łatwo obejść, a pojawia się poczucie, że miasto staje się swego rodzaju mecenasem sztuki i daje do niej dostęp dosłownie każdemu. To miłe poczucie. Sama National Gallery zaskoczyła legendarnymi „Słonecznikami” Van Gogha. Niestety negatywnie (na żywo okazało się, że wcale nie takie mecyje). Pozytywnie za to zaskoczyła całą resztą – dla nawet umiarkowanych wielbicieli malarstwa to wielka gratka, łazić można godzinami od legendy do legendy. No i ten Monet na żywo... 

Elegancja-Francja. To nie Mediolan ani tam żaden Paryż nie powinien być światową stolicą mody, ale właśnie Londyn. Ulice przypominają jeden wielki wybieg, i to wszystkich projektantów świata naraz (w tym tych chorych psychicznie i niewyspanych też). To jest miasto, w którym możecie założyć na siebie dokładnie wszystko. W dowolnej konfiguracji. I o dowolnym fasonie. I na do dowolną część ciała. Jestem pewna, że gdybyście rano wyszli z domu do pracy w piżamie, różowych kapciach-króliczkach i szlafmycy, z porcelanową filiżanką parującej kawy w ręce, nikt nawet nie zaszczyciłby was dłuższym spojrzeniem. Ale może to jeden z efektów tego, że w Lądku są...

Ludzie z całego świata. Naraz. Wszędzie. Zawsze. I to jest coś, co przytłacza od pierwszej sekundy w tym mieście. To jest po prostu świat w pigułce, wszystkie możliwe kolory skóry, włosów, kształty oczu... Islamskie burki obok dekoltów do pępka, pejsy spod mycek obok kaszkietów... Stolica Wielkiej Brytanii nie powinna nazywać się London tylko DiverCity. (I nie chodzi mi tu o nurka, a o różnorodność, hehe.) Co najśmieszniejsze, samych „pure” Brytyjczyków nie zaobserwowałam zbyt wielu. Ale byli. Byli, bo dobitnie świadczy o tym następny punkt mojej listy, czyli:

Kultura i dobre wychowanie. Ja wiem, że tak niby powinno być i nie powinnam czuć się tym zdziwiona... Ale prawda jest taka, że z tak ogromną kulturą zachowania nie spotkałam się nigdy wcześniej. Zaczynając od codziennych niuansów, takich jak przepuszczanie w drzwiach, ustępowanie miejsca, czy wyrafinowane słownictwo, które Brytyjczycy mają opanowane do perfekcji, aż do przepraszania, kiedy ktoś ci wejdzie w drogę, kiedy idziecie razem w tłumie. Well. To mi się przydarzyło pierwszy raz.

Ale niestety wcale nie jest tak różowo – wydawać by się mogło, że gdzie jak nie tam i że stolica europejska i że bogactwo i tak dalej... Ale prawda jest taka, że Londyn jest niestety miastem ogromnych kontrastów – obok dzielnic ociekających złotem gnieżdżą się takie, w których lepiej nie pokazywać się nawet w samo południe. Dobrze mieć kontakt z kimś, kto mieszka tam na stałe... i pokornie słuchać jego rad. Czasem lepiej wydać parę funtów więcej na metro czy autobus, ale wrócić cało i zdrowo, niż skracać drogę. A skoro już jesteśmy przy funtach...

Brzydkie a barwne słowa na myśl mi przychodzą gdy rzecz się tyczy brytyjskiej waluty. Musiałam pozbyć się bolesnego, nieustannego przeliczania funtów na złotówki, bo przyprawiały mnie o wyrzuty rozrzutnego sumienia, a portfel o gwałtowną agonię połączoną z wylewem gotówki. Jest drogo jak jasny grzyb i to jest fakt niestety zupełnie niezaprzeczalny. Kiedy jednak pozbędziemy się już spojrzenia bazyliszka pełnego jadu i pogardy na tych angielskich, nowobogackich magnatów, którzy zarabiają pieniądze o jakich nam się nie śniło... I rzucimy okiem na ceny. To prawda, że dużo zarabiają, ale i równie dużo wydają, więc w gruncie rzeczy im wychodzi na zero. Tylko nam nie wychodzi na zero. Nam, przyjezdnym wychodzi wręcz na minus. I to duży.

Polka w Londynie   Londyn jest miastem wielu kontrastów Anna Viljanen RYby i frytki. I ta cała five o'clock tea. Pierwsze zjawisko widziałam raz, drugiego ani razu. Kurcze, mój dobrze odżywiony popkulturalną papką mózg chyba spodziewał się o piątej po południu jakiejś wielkiej pauzy na miarę sjesty, a na każdym rogu dzieciaka wsuwającego ze smakiem fish'n'chips. Nic z tych rzeczy. Ale zobaczyłam coś zupełnie innego, o czym media milczą – otóż każdego dnia po pracy, Anglicy ruszają tłumnie na piwo do pubów, które około 16-17 pękają w szwach. No cóż. Każdy ma swoją every-day-routine. A skoro już dotknęliśmy tematu rzeki, czyli dziwactw Anglików, należy dodać coś pozytywnego dla równowagi:

Te dziwne przejścia dla pieszych. Oznaczone tak słabo, że wiesz, że po nich idziesz dopiero jak już przeszedłeś, ale nie w tym rzecz. Otóż oni nigdy, przenigdy nie czekają na światła. Jeśli ktoś stoi na czerwonym i nie przechodzi to, albo ruch jest tak wielki, że naprawdę nie ma jak się przecisnąć, albo jest obcokrajowcem i po prostu się boi. O dziwo, nikt nie został na moich oczach przejechany, a i wręcz przeciwnie – ruch nawet się usprawnił.

A co z tym całym Brexitem?

NIc. No właśnie nic. Szczerze powiedziawszy tego się zupełnie nie spodziewałam. No bo tak strasznie wszyscy trąbili na prawo i lewo, że przyszła oto kryska na Polaczków, już wam zaraz Cameron pokaże gdzie raki zimują, a paszli do kraju, mamony się zachciało. A będąc turystą, zanim się wytłumaczysz, żeś nie zając, to też cię z trasy zawrócą. Otóż! Przywożę dobre wieści! Pojechałam, wróciłam, nikt mnie nie zawrócił, a nawet celnicy się uśmiechali. Kilka polskich rodzin mieszkających w Londynie, z którymi się spotykałam też nie narzekało. Sam temat Polaków w Wielkiej Brytanii to materiał na jakiś oddzielny felieton, w skrócie jednak myśl przewodnią zawierając – znam co najmniej kilku kosmopolitów, którzy nie potrafią ograniczyć swojego poczucia obywatelstwa do tylko jednego kraju. I to wcale nie czyni z nich słabszych albo gorszych obywateli. Oni też starają się obie narodowości w sobie pielęgnować i, z tego co widziałam, przeważnie nieźle im to wychodzi. No i ostatni listy punkt, czyli coś, co kompletnie mnie zachwyciło:

Artyści uliczni. Jednym z powodów londyńskiej mej przygody była chęć spotkania się na żywo z przyjaciółmi – street performerami, którzy akurat tam zabawiali. I, powiem szczerze, otworzyli mi oczy na innych ulicznych grajków. Londyn pełen jest zgiełku, to prawda, ale na wielu placykach, przejściach podziemnych, stacjach metra czekają na nas muzyczne mikroświaty, przy których warto przystanąć choć na moment. Mam szczerą nadzieję Londyn odwiedzić raz jeszcze, bo to miasto wiele daje, ale zawsze pozostawia jeszcze większy niedosyt. Chyba trzeba tam zamieszkać, i to na długo, by tak naprawdę je poznać. A może i to nie wystarczy...