To były piękne dni albo Ferdymolke

Anna Viljanen

publikacja 18.09.2016 11:09

W mojej głowie natomiast zrodził się przebiegły plan - ja się nie dam profesorowi Pimce "upupić" jak Józio Kowalski. Ja sobie nie dam "przyprawić gęby". Nie będę się po wsi włóczyć, szukając idealnego parobka. Ja im wszystkim teraz pokażę!

To były piękne dni albo Ferdymolke Nie wszystkim marzy się powrót do szkoły Henryk Przondziono /Foto Gość

- To były piękne dni - mruknęłam obserwując dzieciaki szykujące sobie stroje i pakujące plecaki na jutro do szkoły. Mnie z kolei czekał dzień pełen jeżdżenia, załatwiania i ogólnego pracowego rozgardiaszu. Miny dzieciaki miały co prawda nietęgie, no ale co-one-wiedzą-o-życiu, szkoła-piękny-czas, wszystko-ci-rodzice-pod-nos-podstawiają, i w ogóle hasztag docenisz jak dorośniesz. Kiedy strzeliłam im na ten temat pedagogiczną gadkę z mądrą miną, podniosły na mnie ciężkie spojrzenia, a jedna warknęła:

- Jak jesteś taki kozak, to sama jutro idź do szkoły, mądralo.

Otarłam spod oka wyimaginowaną łezkę zrodzoną z nostalgii i płaczliwie wyszeptała:

-A żebyście wiedziały... Wiele bym oddała za to, żeby jeszcze raz wrócić do tych beztroskich lat! - Po czym na pięcie się odwróciłam i wróciłam do swoich zajęć. A potem nastał wieczór. I poranek.
A w ów poranek o barbarzyńsko wczesnej porze obudziło mnie słodkie acz natarczywe wołanie mamusi z kuchni. I nęcący nieodparcie zapach jajecznicy.

- Pierwszy dzień prawdziwej szkoły, nareszcie nie tylko ja będę w tym domu pracował! - zaśmiał się tata, wchodząc do pokoju. -Wstawaj, za pół godziny musimy wychodzić!

Otworzyłam jedno oko i łypnęłam na niego podejrzliwie.
- Ale co to ma wspólnego ze mną? - wymamrotałam w poduszkę, rozespana. - Przecież umawialiśmy się wczoraj, że wezmę po południu samochód i pozałatwiam wszystko.
- Pewnie, świetny pomysł, to może od razu odwieziesz mnie do pracy? - ryknął śmiechem rodziciel.

Usiadłam na łóżku gwałtownie, rozeźlona i oburzona, że ktoś śmie o szóstej rano wyrywać mnie prawie w środku nocy. I nagle zobaczyłam, że coś tu się niewąsko zmieniło. Mój pokój wyglądał zupełnie inaczej - zniknęły ukochane i gromadzone od lat rzędy książek, z biurka zaś – stosy papierów okołopracowych i na wpół zapisanych notesów, a przede wszystkim zniknęło łóżko mojej siostry. Zmrużyłam oczy i spojrzałam przenikliwie na mojego tatę, który akurat wiązał krawat, którego nie nosił na co dzień od przynajmniej dziesięciu lat. Rodziciel mój też wyglądał nieco inaczej, dużo młodziej niż wczoraj. No, i zniknęły wszystkie, nazwijmy to łagodnie, srebrne włosy.
- Coś ty taki dzisiaj wyelegantowany? - spytałam podejrzliwie. - I co zrobiliście z łóżkiem Młodej?
- Może nie uwierzysz, ale idę do pracy, córciu, jak codziennie, gdybyś nie zauważyła. - odrzekł. - A łóżko małej jest tam gdzie zwykle, czyli w jej pokoju. Dobra, koniec żartów, zbieraj się szybciutko i leć na dół na śniadanko.

Śniadanko?! - wrzasnęłam w myślach. Co to za kretyńskie zdrobnienie? Może od dzisiaj zaczniemy chodzić do „kościółka”, w sklepie płacić „pieniążkami”, a modlić się „pacioreczkiem” do „Bozi”? Poirytowana powędrowałam do łazienki z poranną wizytą. Spojrzałam w lustro i...
- Ożesz... - wyrwało mi się. Z lustra patrzył na mnie podlotek w poważnym wieku lat siedmiu. Wiewiórze zęby szczerzyły się do mnie bezczelnie, wokół głowy unosił się jeszcze nieokiełznany puch, a na nosie pyszniły się trzy piegi. Zmarszczyłam czoło, zdezorientowana. Podlotek też zmarszczył i wpatrywał się we mnie bojowo. I wtedy właśnie przypomniałam sobie moje wczorajsze życzenie. I uśmiechnęłam się z satysfakcją.

Na dole czekała na mnie przepyszna owsianka podstawiona pod nos i uśmiechnięta mamusia. Żyć nie umierać, pomyślałam i zasiadłam za stołem. Nagle zauważyłam stojący w kącie kuchni wózek, w którym coś się poruszało. Zajrzałam do środka. Gapiło się na mnie małe, różowe stworzenie, które, zobaczywszy mnie, rozwarło swoje bezzębne usta i wydało na świat potężny ryk. Odskoczyłam od wózka i próbowałam połączyć to dziecię z wczorajszym obrazem Młodej, raczej wyrośniętej książkomaniaczki – gimnazjalistki.

Szykując się do szkoły (już zapomniałam jak cisną te okropne podkolanówki), myślałam o czekającym mnie dniu. Jak w „Ferdydurke”!, zaśmiałam się pod nosem. Zaczynało mi się podobać. Do szkoły odwiózł mnie tata (nie dał mi siąść za kierownicą, choć odruchowo skierowałam się właśnie tam). Zaprowadził mnie za rączkę do sali i w ogóle, i w ogóle. Śmiesznie było zobaczyć cały klasowy skład jeszcze raz, znając (z Facebooka, oczywiście) ich dalsze losy. Jak wieszczka jakaś, albo co innego.
- Dzień dobry dzieci! - zaczęła pani Bożena, wychowawczyni, którą ledwo pamiętałam z podstawówki. - Chciałabym, żeby na początek każdy z was opowiedział coś o sobie, może najpierw ty, Aniu? - spojrzała na mnie, bo siedziałam najbliżej. Wstałam więc grzecznie i przedstawiłam się.
- Czy mogłabyś powiedzieć klasie, czym się interesujesz? - spytała nauczycielka.

O mały włos nie wypaliłam z grubej rury: No więc, droga pani, interesuję się literaturą, teraz akurat mam fazę na klasykę światową, ostatnio poczytywałam Nabokova i Suskinda, a co pani myśli o siostrach Bronte? Spokojnie, beletrystyką lżejszą też nie pogardzę - Cherezińska, uwielbiam! Prowadzę też kulturalnego bloga i współpracuję z lubelskim „Gościem Niedzielnym”, a studiuję na KULu.

Szybko zastanowiłam się, co lubiłam kiedy miałam siedem lat, ale wpatrywała się we mnie natarczywie trzydziestka siedmiolatków, więc nie mogłam zebrać myśli.
- No... Lubię rysować i kolorować... I czytać książki... - wymamrotałam niepewnie.
- O, umiesz już czytać? - spytała rozradowana wychowawczyni. - Zobaczcie dzieci! A jaka jest twoja ulubiona książeczka?
Znowu te zdrobnienia.
- Hmm, „Katedra Marii Panny” Wiktora Hugo – powiedziałam zanim się zastanowiłam.

Nauczycielka wytrzeszczyła oczy tak, że wyglądały jakby miały wypaść i potoczyć się po jej biurku na podłogę.
- Ambitnie dość... - kwiknęła, po czym bez słowa przeniosła swoją uwagę na innego ucznia. W mojej głowie natomiast zrodził się zaiste przebiegły plan – ja się nie dam profesorowi Pimce „upupić” jak Józio Kowalski. Ja sobie nie dam „przyprawić gęby”. Nie będę się po wsi włóczyć, szukając idealnego parobka. Ja im wszystkim teraz pokażę!

I tak na polskim, kiedy dzieci poznawały pierwszą literę, zadziwiłam wszystkich piętrowymi zdaniami podrzędnie złożonymi. Na matematyce, z której nigdy nie byłam dobra, rozwiązywałam równania pejsiont razy szybciej niż reszta klasy, wyrabiając 500% normy i nieprzyzwoicie zawyżając poziom. Na angielskim zaś strzeliłam zdębiałej pani, która chciała uczyć nas nazw kolorów, monolog o wczesnej twórczości Szekspira. Po angielsku oczywiście.

Było fajnie, ale niestety ta zabawa mi się szybko znudziła. Bardzo szybko. Zwycięstwo bezwysiłkowe i bezwalkowe wcale nie jest słodkie. Dzieci szybciutko zaczęły wytykać mnie palcami, do drużyny na wuefie wybierały mnie ostatnią i, co najgorsze, nikt nie chciał siąść ze mną na obiadku. Siadłam więc z dziećmi z innej klas. Zapach, który dobywał się ze stojącego przede mną talerza, szybko mnie otrzeźwił. Już zapomniałam, jak jada się na stołówce w podstawówkach. Wzięłam do ust pierwszy kęs brei i wymamrotałam pod nosem:

- Noż psiakrew...
Przy stoliku zapadła cisza, dosłownie jak w saloonie na moment przed bijatyką. W końcu jeden z wytrzeszczonych uczniaków wrzasnął do najbliższej nauczycielki:

- Proszę Paaaaaani! A ona przeklina!!!

- Jakie tam przeklina, powiedziałam tylko „psiakrew”! - wywróciłam oczami. Niestety, zanim się zdążyłam się wytłumaczyć, już miałam dwie uwagi za przeklinanie i jedną za sprzeciwianie się nauczycielowi. Kiedy usiłowałam sprawę kulturalnie przedyskutować, zostałam odstawiona do wychowawcy, który obsztorcował mnie z góry na dół. I wtedy obudził się we mnie uśpiony wolnością anarchizm. Jak to tak? Znowu usadzić w ławeczce na karny kwadrans, znowu uwagi, znowu telefony do rodziców, znowu nauczyciel wie lepiej? Ja się tu nudzę, ja miałam dziś wieczorem spotkać się z przyjaciółką, ja chcę do mojego normalnego życia... Nie chcę jeszcze raz musieć wszystkiego powtarzać! Chcę z powrotem mój dorosły pakiet odpowiedzialność plus wolność, gdzie się zgłosić po odbiór? Niestety nikt go nie proponował. Musiałam odsiedzieć swoje, odsłuchać swoje i czekać na rodziców.

A wieczorem wygłoszona została nade mną obowiązkowa mowa pedagogiczna.

- A teraz marsz do łóżka! - rzekł tata na koniec tonem, który sugerował najwyższy wymiar kary. - Taaato - wyrwało mi się.

- Po twoich dzisiejszych wybrykach powinnaś ponieść karę!

Kurczę, pomyślałam smutno. A gdzie zaprzyjaźnienie z rodzicami, gdzie fajne rozmowy? Dlaczego wtłoczyłam się w rolę, z której od dawna wyrosłam? Ten dzień w moim wczorajszy życzeniu miał wyglądać zupełnie inaczej. Przecież wszystko ma swój czas, co mi do łba strzeliło?

Usypiając myślałam tylko o tym, żeby rano obudzić się w swoim normalnym czasie. O poranku zaś, obudziłam się sama. W pustym domu. Szybko poderwałam się z łóżka i rozejrzałam się po pokoju. Łóżko Młodej stało w kącie, na biurku piętrzyły się znajome sterty papierzysk, a w lustrze czekał na mnie ten sam, co zawsze rozczochrany porannie łebek. Cała rodzinka wybyła już do szkół i prac. Padłam na łóżko z ulgą, śmiejąc się głośno.
- No i dobrze, psiakrew! - krzyknęłam na cały głos.