Wspomnienie księdza wyświęconego w Lublinie przez Jana Pawła II

Agnieszka Gieroba Agnieszka Gieroba

publikacja 07.06.2017 12:00

30 lat temu Jan Paweł II odwiedził Lublin. Podczas Mszy św. odprawianej na Czubach udzielił święceń kapłańskich 50 diakonom przybyłym z różnych polskich diecezji.

Ojciec Jan Paweł z Tyńca Ojciec Jan Paweł z Tyńca
Był w grupie święconych przez papieża prezbiterów
Agnieszka Gieroba /Foto Gość

Kiedy do klasztorów benedyktynów w Tyńcu dotarła wieść, że trzeba jakiegoś diakona wyznaczyć do przyjęcia święceń kapłańskich z rąk Ojca Świętego Jana Pawła II w Lublinie, władze zakonne powiedziały „zdecydujcie między sobą”. Diakonów było wtedy trzech: brat Włodzimierz, brat Henryk i brat Jan Paweł. – Żaden z nas oczywiście nie miał śmiałości sam siebie delegować. W pewnym momencie brat Włodzimierz powiedział do ojca opata tak: „Jak ojciec myśli który z nas powinien pojechać do Lublina?”, „No nie wiem” usłyszał, wtedy ciągnął swoją myśl „Ojcze opacie a przez kogo powinien być święcony brat Jan Paweł”, „Racja, świetny pomysł!” usłyszał. Tak moje imię zakonne, które otrzymałem w 1979 roku kiedy wstąpiłem do zgromadzenia zadecydowało, że to ja miałem pojechać do Lublina i otrzymać święcenia kapłańskie z papieskich rąk – opowiada ojciec Jan Paweł benedyktyn. Do dziś pamięta ciepłe dłonie Papieża na swojej głowie i wzruszenie.

Współbracia brata Jana Pawła święcenia kapłańskie otrzymywali miesiąc wcześniej. On jednak wyróżniony wyborem musiał czekać do papieskiej pielgrzymki do Polski. – Cieszyłem się z moimi współbraćmi, ale nie rozumiałem wtedy w pełni tego, co przeżywają. Z jednej strony była we mnie wielka radość, a z drugiej znak zapytania, jak to będzie, jak ja otrzymam święcenia – opowiada.

Do Lublina dotarł późnym wieczorem. Wraz z innymi zatrzymał się w lubelskim seminarium, gdzie był punkt zbiórki dla wszystkich diakonów, którzy mieli być nazajutrz święceni. 9 czerwca rano z seminarium na Czuby, na miejsce uroczystości, wyruszył autokar. Już wtedy ruch w mieście był mocno ograniczony. Wszędzie porozstawiane były barierki przy których gromadzili się ludzie oczekujący na Ojca Świętego. – Nasz autokar prowadził jakiś milicyjny samochód na sygnałach świetlnych. Wyglądając przez okno widziałem tłumy ludzi, które już od wielu godzin oczekiwały na papieża. Zrobiło to na mnie niesamowite wrażenie, że nas wieziono pod eskortą pośród odgrodzonych od ulicy tłumów wiernych. Pojawiło się wtedy we mnie uczucie wybrania. To odseparowanie ludzi od ulicy uświadomiło mi, że jestem wybrańcem z tego ludu, który się gromadzi wokół Chrystusa i dla tego ludu jestem ustanowiony. Nie wywyższało mnie to, ale ukazywało ciężkie brzemię, które zostaje włożone na moje barki. To był szlachetny ciężar i zobowiązujący – wspomina ojciec Jan Paweł.

Przy budującym się kościele Świętej Rodziny na Czubach zbudowano sektory. Wtedy wokoło było puste pole. – Dla nas diakonów przygotowano specjalne krzesła. Wszyscy też byliśmy ubrani w takie same ornaty specjalnie na tę okazję uszyte. Przyszedł moment święceń. Wchodziłem po schodach, by uklęknąć przed Ojcem Świętym. Pamiętam jego ciepłe dłonie na mojej głowie i długie milczenie. Z wrażenia otworzyłem usta, jakbym chciał wypuścić z siebie wszystkie emocje. Jednocześnie czułem jak fotograf papieski chce mi zrobić zdjęcie i czeka żebym te usta zamknął, ale wrażenie było tak wielkie, że nie mogłem tego uczynić – opowiada.

Emocje opadły dopiero kiedy nowowyświęcony kapłan zszedł z podium, usiadł na krzesełku i uświadomił sobie, że właśnie się dokonało to, po co tu przyjechał. – Pamiętam, choć może wstyd o tym dziś mówić, jak poczułem wtedy zwykły głód. Nie chodzi tu o przenośnię, że to był głód Boga, ale zwyczajny ludzki głód z burczeniem w brzuchu – wspomina.

Po końcowym błogosławieństwie każdy z wyświęconych otrzymał specjalny dokument przywieziony z Watykanu zaświadczający o otrzymaniu święceń kapłańskich. To był wielki arkusz o formacie większym niż A4. – Niosłem go ostrożnie nie wiedząc co z nim zrobić, bo właśnie zaczynało padać. To nie był mały deszczyk, ale niesłychana ulewa. Twardy grunt pod nogami zamienił się błyskawicznie w błoto. Nie miałem nic przy sobie, żeby się osłonić czy móc schować ten dokument, więc zwinąłem go w rulon, ale i tak do dziś nosi ślady tamtego deszczu – mówi ojciec Jan Paweł.

Rodzina i przyjaciele ojca Jana Pawła, którzy przyjechali do Lublina, by z nim się radować byli zaproszeni na obiad do sióstr benedyktynek. – Nie mogliśmy się w małym refektarzu pomieścić, ale z tamtego miejsca pozostało mi jeszcze jedno niezapomniane doświadczanie. Grałem wcześniej na gitarze, często z młodzieżą śpiewaliśmy piosenki. Moim „przebojem”, który zawsze wykonywałem wygłupiając się i modulując głos była piosenka o powołaniu Samulea. Poproszono mnie, bym ją zaśpiewał. Wtedy stało się coś niesamowitego. Wzruszyłem się głęboko, w oczach stanęły mi łzy, nie mogłem się wygłupiać. Dotarło do mnie, że mnie właśnie tak samo powołał Pan Bóg – mówił ojciec Jan Paweł. I choć od tamtego wydarzenia minęło 25 lat, w oczach ojca Jana Pawła znów stanęły łzy.