W jej życiu zdarzyły się cuda

Agnieszka Gieroba Agnieszka Gieroba

publikacja 19.12.2017 10:25

Jest matką szóstki dzieci, wraz z mężem prowadzi firmę. Sama o sobie mówi, że jest zwyczajna. Jednak właśnie w tą zwyczajność Pan Bóg wkracza. Przypominamy niezwykłe świadectwo.

Anna Saj siebie i swoją rodzinę zawierzyła Bogu Anna Saj siebie i swoją rodzinę zawierzyła Bogu
Agnieszka Gieroba /Foto Gość

Pierwszy raz doświadczyła przemożnej opieki Bożej, gdy jako młoda żona i matka dwójki dzieci znalazła się z rodziną bez dachu nad głową.

– Mieszkaliśmy w wynajmowanym, trzypokojowym mieszkaniu w bloku. Okazało się, że właściciel chce sprzedać to mieszkanie i zaproponował nam kupno na bardzo korzystnych warunkach. Dla nas to była wielka radość. Podpisaliśmy umowę przedwstępną, zapłaciliśmy część pieniędzy – opowiada pani Anna.

– Idąc wtedy rano na Mszę świętą, usłyszałam w sercu głos, który mówił, że ma dla nas dom. Pomyślałam, że Pan Bóg potwierdza mi zamiar kupna mieszkania, które stanie się dla naszej rodziny domem. Głos jednak był bardzo natarczywy i mówił, że Pan ma dla nas dom. Zaczęłam się niepokoić, bo w końcu kupowałam mieszkanie, a nie dom. Wytłumaczyłam sobie jednak, że to chodzi o takie miejsce rodzinne, gdzie moje dzieci będą miały dom. Na Mszy było czytanie o tym, że jeśli domu Pan nie zbuduje, na próżno trudzi się człowiek. Akurat wtedy mieliśmy zaplanowany jakiś kilkudniowy wyjazd. Kiedy wróciliśmy, okazało się, że właściciel mieszkania zmienił zamki w drzwiach i nie mogliśmy dostać się do środka, choć był tam cały nasz dobytek i zapłaciliśmy zaliczkę na poczet kupna. Poczuliśmy się jak Święta Rodzina, dla której nie było miejsca w gospodzie… Właściciel powiedział nam, że nie ma już naszych pieniędzy i nie sprzeda nam mieszkania, a my mamy się wynosić. Był też bardzo agresywny, tak że w końcu musieliśmy wzywać policję – relacjonuje Anna Saj.

Ostatecznie znaleźli się na ulicy bez dachu nad głową. Przygarnęli ich przyjaciele, którzy mieszkali 20 km za Lublinem. Mogli się tam zatrzymać w jednym pokoju. 


– Pół roku szukaliśmy jakiegoś miejsca dla siebie, ale nie było nas na nic stać, a jak już było – to oferta okazywała się nieaktualna mówi Ania.

– Wtedy dowiedzieliśmy się, że jest do sprzedania dom na Sławinku, który przed laty kupił założyciel Ruchu Światło–Życie ks. Franciszek Blachnicki. To był dom dobrze nam znany, bo tam od wielu lat odbywały się spotkania naszej wspólnoty, różne rekolekcje czy inne modlitewne czuwania. Gdyby ktoś zapytał mnie wtedy, czy jest takie miejsce, w którym chciałabym zamieszkać, gdybym miała nieograniczone możliwości, wskazałabym ten właśnie dom. Nie mieliśmy jednak na niego pieniędzy, ale zgłosiliśmy się do osób, które ten dom sprzedawały. Powiedzieliśmy, że możemy za niego płacić w ratach, bo nie mamy gotówki. Okazało się, że możemy się od razu wprowadzić i spłacać go powoli.

Zaufali bezgranicznie Panu Bogu, choć nie wiedzieli, skąd wezmą pieniądze na kolejne raty.

– W firmie było różnie, czasami dobrze, jednak częściej staliśmy nad przepaścią finansową – przyznaje pani Ania. – Zbliżał się grudzień, kiedy mieliśmy zapłacić ostatnią ratę – tak, by dom stał się ostatecznie nasz. W kasie było pusto. Wierzyłam jednak, że skoro Pan Bóg dał nam ten dom, to i da na niego środki. Gdy po jakimś czasie wydawało się, że tym razem jednak nie zdobędziemy pieniędzy, przyszło do firmy zlecenie, z którego dochód wynosił dokładnie tyle, ile nasza rata. Nie było to ani złotówki więcej, ani mniej.


W polskiej rzeczywistości trudno funkcjonować wielodzietnym rodzinom. Pani Ania na własnej skórze tego doświadczała:

 – Mieliśmy już szóstkę dzieci, w tym czwórkę malutkich, z których wszystkie potrzebowały pampersów. Z pieniędzmi znowu było krucho. Pamiętam, że wybraliśmy się z Jackiem na zakupy do marketu, a ja szłam między półkami i kłóciłam się z Panem Bogiem, że każdą rzecz muszę oglądać trzy razy i zastanawiać się, czy rzeczywiście jest mi ona niezbędna, bo nie mam pieniędzy na zbytki. Mówiłam Panu Bogu, że w zasadzie, to ja mogę mieć i ośmioro, i dziesięcioro dzieci, jeśli taka jest Jego wola, ale wszystko rozbija się o kasę. Mnie zwyczajnie na to nie stać. Mimo że bardzo się zastanawialiśmy, co kupić, uzbierał się cały kosz najpotrzebniejszych rzeczy. Z przerażeniem myślałam, ile za to zapłacimy. Wtedy podszedł do nas jakiś pan z obsługi i powiedział, że dziś jest taki konkurs, że 10 klientów z największymi zakupami może wygrać je za darmo. Warunkiem jest rzucenie lotką do tarczy. Zgodziliśmy się, choć nigdy nie bierzemy udziału w takich konkursach. Miał rzucać mój mąż, który nigdy wcześniej tego nie robił. Rzucił trzy razy w dziesiątkę, podczas gdy inni nie trafili nawet w tarczę. Zakupy dostaliśmy. I jak mam nie wierzyć, że Pan Bóg się nami opiekuje? 


Oprócz obowiązków związanych z rodziną, domem i firmą Ania podjęła się także koordynowania spotkań Magnificatu w Polsce.

– Odczytałam, że Pan Bóg chce mnie tu widzieć, bym dawała świadectwo i umacniała w wierze kobiety, które w Kościele często postawione są gdzieś w kącie – wspomina. – To jednak wiązało się z nowymi zajęciami i wydatkami. Po pewnym czasie znów zaczęłam się kłócić z Panem Bogiem, że mam za dużo na głowie, a ta ciągła troska o pieniądze mnie wykańcza. Otworzyłam Pismo Święte, by poszukać jakiegoś pocieszenia czy podpowiedzi. Otworzył mi się fragment opisujący, jak w pierwotnym Kościele ci, którzy mieli dużo, sprzedawali swoje majątki i dawali potrzebującym. Zdenerwowałam się na Pana Boga, bo czy dziś ktoś słyszał takie rzeczy? Nawet ja, która obracam się w środowisku ludzi wierzących i doświadczających Bożej pomocy, nigdy o niczym takim nie słyszałam. Byłam… wkurzona. Wtedy zadzwoniła do mnie przyjaciółka, z którą dawno się nie widziałam, z prośbą o natychmiastowe spotkanie. Nie chciała powiedzieć, o co chodzi. Pomyślałam, że ma pewnie jakieś kłopoty. Umówiłyśmy się na następny dzień, a ja cały czas modliłam się za nią. Przyszła jakaś taka speszona. Usiadłyśmy przy stole. Ona nagle wyjęła z torebki wielki plik pieniędzy i mówi do mnie: „Sprzedałam coś, a Pan Bóg kazał mi dać to Tobie”.