Kaflowe piece i wspólna łaźnia

Agnieszka Gieroba Agnieszka Gieroba

publikacja 02.01.2018 10:23

Wieloosobowe pokoje, noszenie węgla, brak książek i problemy ze znalezieniem pracy. Tak wyglądały studia na KUL w PRL. Nie zrażało to jednak studentów, którzy szukali prawdy. Tamte trudne czasy były dla wielu najpiękniejsze, bo były to czasy ich młodości.

Czasy PRL na KUL Czasy PRL na KUL
Archiwum KUL

Stare fotografie w archiwum uczelni pokazują zupełnie inną rzeczywistość niż ta dzisiejsza. Choć korytarze starego gmachu wciąż wyglądają tak samo, dziś KUL to zespół budynków porozrzucanych po różnych częściach Lublina. Jest nowocześnie i przestronnie, a jednak „starzy” studenci z nostalgią wspominają czasy, kiedy to wszyscy mieścili się w dawnych koszarach przy Alejach Racławickich, które od 1918 roku były sercem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Wspomnienia dawnych studentów, późniejszych profesorów KUL, przypominają minione czasy. 100. urodziny KUL są dobrą okazją, by do nich wrócić.

- Byliśmy dyskryminowani, utrudniano nam życie, naukę i możliwość pracy – wspominała Amelia Kania-Szafrańska. - To odrzucenie podkreślało zarówno naszą inność i nasz sprzeciw wobec ówczesnej rzeczywistości, jak też umacniało przeświadczenie o naszej godności, o trwaniu w ciągłości dziejów, było także świadectwem wiary i patriotyzmu. Tak więc z dumą nosiliśmy białe czapki z dwoma czerwonymi paskami na otokach – dziś już zapomniany wyróżnik studentów KUL-u. Zapewniało nam to często lepsze miejsce w kolejkach, których wtedy nie brakowało, lub przywoływało życzliwy uśmiech na twarzy przechodnia. Chyba żaden inny uniwersytet w PRL nie wywierał tak silnego wpływu na swych studentów, nie zapewniał tak bogatej formacji intelektualnej i duchowej.

Za moich studenckich lat (1959–1964) studia na sekcji historii różniły się nieco od obecnych – wspominała Elżbieta Janicka-Olczak, historyk. - Na egzaminy wchodziło się alfabetycznie według listy sporządzonej przez dziekanat. Nikt z nas nie ośmielił się zmienić tego porządku i przyjść w innym terminie niż wyznaczony. Niektórych profesorów po prostu baliśmy się, nikt nie ośmielił się wejść na egzamin kompletnie nieprzygotowany. Najbardziej baliśmy się ks. prof. Żywczyńskiego. Nieliczni szli tylko na jego seminarium, ale wszyscy musieli u niego zdawać egzaminy z historii powszechnej XIX i XX wieku. Na egzaminy wchodziło się czwórkami i często cała czwórka wychodziła z oceną niedostateczną wpisaną do indeksu. Przed egzaminem każdy musiał pisać tzw. klauzurówkę na jeden z trzech tematów ustalonych przez promotora. Był to równocześnie rodzaj sprawdzianu czy student pisał samodzielnie pracę magisterską. Podręczników do nauki było o wiele mniej aniżeli dzisiaj. Niektóre z nich były tłumaczeniami z języka rosyjskiego, zwłaszcza do historii starożytnej. Toteż uczyliśmy się z podręczników wydanych przed wojną. Były one dostępne w Zakładzie Historii i Bibliotece Uniwersyteckiej KUL w niewielkich ilościach. Dlatego zabronione było ich wynoszenie poza czytelnię.

Niemal wszystkie studentki historii, podobnie jak i innych sekcji, mieszkały w akademikach na tzw. Poczekajce. Istniały wówczas dwa dwupiętrowe bloki: A i B. W pokojach mieszkało nawet po osiem osób. Zimą, aby było w nich ciepło, studentki musiały przed wyjściem na uczelnię przynieść z piwnicy węgiel, aby siostra Akwina mogła napalić w kaflowych piecach. - Ciepłej wody nie było w kranach. W suterenie był kocioł z gorącą wodą, którą w wiadrach donosiłyśmy do łazienek. Warunki więc były dość spartańskie. Ale któż z nas dziś powie, że było źle? – mówi pani Olczak. Kolegów dziewczęta mogły przyjmować w świetlicy, w pokojach gościły ich jedynie przy wyjątkowych okazjach. W świetlicy, a latem w parku na Poczekajce, często były organizowane spotkania towarzyskie. W dniach uroczystości uniwersyteckich mieszkanki akademików odwiedzał rektor ks. prof. Marian Rechowicz, a w dniu inauguracji także prymas Stefan kardynał Wyszyński.

- Życie codzienne studenckie toczyło się dość wartko – wspominał prof. Jan Ziółek swój czas studiów. - Nie zamykaliśmy się we własnym gronie, ale utrzymywaliśmy bliskie kontakty ze ludźmi z innych wydziałów, przede wszystkim z filozofami, a także z teologami. Wynikało to z ogólnych warunków - w tamtych czasach było na KUL-u mniej studentów, łatwiej można było się poznać. Ułatwiały to też warunki w akademikach - zapewne trudne do wyobrażenia dla współczesnych studentów. Mieszkaliśmy w pokojach po 16-18 osób. Siłą rzeczy znajdowali się w jednym pokoju ludzie z różnych sekcji, a nawet wydziałów. Na całe piętro przypadała jedna umywalnia, co dawało okazję do częstego spotykania się. Ta sytuacja powodowała też różne śmieszne zdarzenia. Na przykład w sąsiedniej sali mieszkało 18 chłopaków, a wśród nich pewien student filozofii na KUL-u i orientalistyki na UW. Nosił się on dość oryginalnie, nie uznawał fryzjera, nie golił się i, co najgorsze, stronił od wody. Po kilku próbach nakłonienia go do zmiany stylu życia, mieszkańcy wspólnego pokoju stracili cierpliwość i postanowili go wykąpać siłą. Zażądali od nas pomocy, której chętnie im udzieliliśmy. Umywalnia przypominała wojskową - było to długie metalowe koryto, nad którym wisiały krany. Przyprowadziliśmy tam naszego delikwenta, zmusiliśmy go, żeby wszedł do tegoż koryta, umył się i ogolił. Cała sprawa zakończyła się w Komisji Dyscyplinarnej, w której, po wysłuchaniu stron, wyrok wydawał - dławiąc się ze śmiechu - pan prorektor Zdzisław Papierkowski. Nakazał nam przeprosić kolegę publicznie. Przeprosiliśmy go więc za umycie i ogolenie na łamach „Kuriera Lubelskiego". Przedrukował to potem „Przekrój" i inne czasopisma.

Gdyby zebrać wspomnienia wszystkich studentów powstałaby cała seria opasłych tomów.