Do piekła można dojechać nawet małym fiatem

ks. Rafał Pastwa

publikacja 21.01.2018 10:40

Andrzej Demczuk mówi o swojej rodzinie, pomyśle na biznes, wolontariacie w Seattle, wychowaniu dzieci do poszanowania pracy i oczywiście o sieci „Plackarnia”.

Do piekła można dojechać nawet małym fiatem Andrzej Demczuk, przedsiębiorca, prezes Towarzystwa Biznesowego Lubelskiego ks. Rafał Pastwa /Foto Gość

Ks. Rafał Pastwa: Pochodzi Pan z Lublina.

Andrzej Demczuk: Wychowałem się w dzielnicy uniwersyteckiej. Po maturze wyjechałem do Seattle w USA na wymianę młodzieżową. Pracowałem z bezdomnymi ludźmi jako wolontariusz, w tym czasie Amerykanin mieszkał w domu moich rodziców. Potem przedłużyłem sobie wizę i mieszkałem tam przez osiem lat, studiowałem. Wróciłem do kraju w 1998 r. i poznałem w jednej z lubelskich restauracji atrakcyjną studentkę Monikę. Po roku byliśmy małżeństwem, postanowiliśmy założyć rodzinę. Od tego czasu robimy wiele rzeczy wspólnie. Mamy trójkę dzieci: Mikołaja, Miłosza i Oliwię. Jestem też przedsiębiorcą, założyłem wraz z żoną sieć „Plackarnia”, którą zresztą wspólnie prowadzimy. Razem założyliśmy fundację „W duchu miłości”, bo zawsze staraliśmy się pracować jako wolontariusze. Chcemy przez to pomagać samotnym matkom.

„Plackarnia” nosiła niegdyś nazwę „Nirvana”. Czy dawna nazwa pizzerii była związana z klimatem Seattle?

Myślę, że trochę tak.

Mieszkał Pan w Seattle w momencie największego rozkwitu muzyki grunge…

Ta scena muzyczna była wtedy mocno obecna i bardzo akcentowana. Przy tym wszystkim rodzący się Amazon.com, dobrze funkcjonujący Boeing oraz Microsoft. Seattle stawało się najbardziej pożądanym miejscem do życia w USA.

W Polsce był to okres dynamicznych i trudnych przemian, a czego Pan się uczył w USA obserwując tamtejsze społeczeństwo?

Przede wszystkim przedsiębiorczości. Bez względu na położenie materialne, młodzi ludzie zawsze łączyli studia z pracą. Tak samo robiłem i ja. Środowisko uniwersyteckie żyło tak, że rano się pracowało, a wieczorem szło się do szkoły. Było to czymś normalnym. Teraz, gdy patrzę na swoich pracowników, to widzę, że osiągają sukces ci, którzy pracują i uczą się.

Czy w biznesie pomogli Panu rodzice?

Nie. Wróciłem do Lublina po pięciu latach edukacji w Seattle i zobaczyłem na biurku taty pudełko po pizzy, bo miał fabrykę opakowań. Dowiedziałem się, że w całym Lublinie są tylko trzy pizzerie. Pracowałem wtedy wprawdzie w korporacji amerykańskiej w Polsce, to jednak od razu pojawił się pomysł na otwarcie własnej firmy. To, czego się nauczyłem, chciałem zaadoptować tutaj.

Jest też Towarzystwo Biznesowe Lubelskie.

Przez dwa lata byłem jego członkiem, teraz jestem prezesem. Kluby biznesowe kojarzą się z ludźmi, którzy wręczają sobie wizytówki i spotykają się tylko po to, by nawiązać nowe kontakty i znajomości. W naszym Towarzystwie spotykają się różni przedsiębiorcy, a łączą nas wartości chrześcijańskie. To, co buduje Towarzystwo Biznesowe, to nastawienie na pomaganie sobie nawzajem. Robimy to w oparciu o modlitwę, lekturę duchową. Zdajemy sobie sprawę z tego, że biznes to tylko jedna strona. Rozwój człowieka to coś więcej.

A konkretnie?

Od jakiegoś czasu staram się swój dzień układać według hierarchii wartości. Najpierw jestem mężem i ojcem, potem jestem dopiero przedsiębiorcą, a przedsiębiorczość to pomaganie innym i działalność społeczna. Staram się, żeby wieczorem mój telefon był wyciszony, a mój czas był tylko dla rodziny.

Taki styl funkcjonowania przekłada się na ekonomię?

Oczywiście, doświadczam tego codziennie. Im bardziej się dzielę, tym bardziej się to zwraca. Dowodem na to jest także zmiana nazwy firmy z popularnej na mniej popularną. Z „Nirvany” na „Plackarnię”. Jako świadomy chrześcijanin chciałem, aby praca łączyła się również z tym, w co wierzę, także od strony nazwy.

Skąd się bierze decyzja, aby odbyć kurs dla rodziców zastępczych, a potem by adoptować dziecko?

Dzieci zawsze były blisko nas. Moja żona Monika jest wolontariuszką w jednym z hospicjów, ja udzielałem się przed laty w ośrodku podlegającym pod MOPR i widziałem dzieci w potrzebie. Potem zrealizowaliśmy kurs dla rodziców zastępczych. Po pół roku zadzwonił telefon. Powiedziano nam, że jest dwuletnia dziewczynka, której rodzicom ograniczono prawa rodzicielskie. Gdy zmarł jej tata, a mamie odebrano prawa rodzicielskie patrzono na nas jako potencjalnych rodziców adopcyjnych, aby więź z dzieckiem nie została stracona. Oliwia jest z nami.

Córka wie, że jest adoptowana i że ma mamę biologiczną?

Tak, choć nie są to proste sprawy, ale Oliwia, mimo sześciu lat, jest dojrzałym dzieckiem. Stawia mądre pytania, a my odpowiadamy wprost.

Mówi do was „mamo”, „tato”?

Tak.

A jak wygląda relacja ze starszymi braćmi?

Na początku młodszy z braci był nieco zazdrosny, a teraz jest zupełnie inaczej. Obaj są bardzo opiekuńczy w stosunku do Oliwii.

Czy uważa Pan, że ta relacja ich rozwija i otwiera na innych ludzi?

Sytuacja sprzed kilku tygodni pokazuje, że są bardziej otwarci.

Co to za sytuacja?

Gdy otworzyliśmy wspomnianą fundację, która pomaga samotnym matkom, dziecko jednej z podopiecznych trafiło do Pogotowia Opiekuńczego. Zapytano nas, czy dla dobra dziecka nie zechcielibyśmy być dla niego rodziną zastępczą na pewien okres. Postanowiliśmy, że tak, ale jako rodzice coraz starszych dzieci postanowiliśmy zapytać również o zdanie chłopców. Mikołaj powiedział, że jest na "nie", ale się jeszcze zastanowi. Po kilku dniach powiedział, że jednak to dobry pomysł. Więc być może niebawem trafi do nas również Dominika.

Jak Pan wychowuje dzieci? Rozmawiacie o Bogu, pieniądzach, o przedsiębiorczości?

Oczywiście. Również wspólnie się modlimy. Uważam, że w wychowywaniu dzieci najważniejsze jest świadectwo rodziców. One patrzą i słuchają. Obserwują jak my, rodzice siebie traktujemy, jak rozmawiamy i jakie wartości cenimy. Natomiast oczywiście zwracam uwagę na to, że trzeba być z dziećmi, a nie obok nich. Staram się po pracy spędzać czas z nimi, ale nie jest to łatwe, bo są w różnym wieku. Jednak istnieją rzeczy, które możemy robić wspólnie. Są też takie, które robimy oddzielnie. Jednocześnie, widząc ich dorastających i dostrzegając taką niezaradność współczesnego młodego pokolenia, postanowiliśmy razem z Moniką, że w wakacje chłopcy pracują. Naukę trzeba łączyć z praktyką.

Pieniądze trzeba uczyć się pomnażać?

Nie ma nic złego w byciu bogatym. Przecież do piekła można dojechać równie dobrze małym fiatem.

Na co Pana zdaniem rodzice powinni stawiać nacisk w procesie wychowawczym dzieci?

Przypomina mi się pewien dowcip. Mała dziewczynka rysuje podczas lekcji rysunek. Pani nauczycielka widząc, że dziewczynka jej nie słucha, tylko rysuje, pyta: - Kasiu, co rysujesz? Ta odpowiada: Pana Boga. Nauczycielka na to: Ale przecież Pana Boga nikt nie widział. Na co dziewczynka: To za chwilę Pani zobaczy. Chodzi mi o to, że hamujemy kreatywność, nie pozwalamy im być kreatywnymi, tylko oceniamy. Wydaje mi się, że przede wszystkim poprzez przebywanie z własnymi dziećmi trzeba dostrzegać w nich talent i pasję oraz je pielęgnować. Trzeba kłaść nacisk na to, na czym sam się łapię, by pochwalić najpierw zamiast krytykować czy od razu oceniać. Ta postawa krytyki i oceny niestety przenosi się do pracy i w przestrzeń społeczną. Trzeba to zmieniać.