Ludzi trzeba traktować bezwzględnie, czyli jak dorosłych

sg,rp

publikacja 07.03.2018 11:35

Marcin Wroński, pisarz i autor kryminałów retro o komisarzu Zydze Maciejewskim opowiada o czasach studenckich, twórczości i "rzyganiu słowami".

 Ludzi trzeba traktować bezwzględnie, czyli jak dorosłych Marcin Wroński tuż przed premierą "Pogromu w przyszły wtorek" w reż. Ł. Witt-Michałowskiego i N. Rudasia ks. Rafał Pastwa /Foto Gość

Szymon Grzegrzółka*: Jesteśmy w tej części Gmachu Głównego katolickiego uniwersytetu, gdzie zajęcia mają studenci polonistyki. Zacznijmy zatem od wspomnień związanych z tym miejscem.

Marcin Wroński: Przypominam sobie, że tutaj na pierwszym i drugim roku miałem zajęcia z poetyki z doktorem Józefem Japolą. To była pierwsza barwna postać, jaką spotkałem na studiach. Już wcześniej słyszeliśmy przerażające legendy o tym, jak trudno u niego zdać egzamin. Ja natomiast poczułem się mile połechtany, ponieważ nie miałem żadnych problemów z zaliczeniem, a nawet odniosłem wrażenie, że doktor Japola mnie lubi. Ale mówiąc serio, były to pierwsze zajęcia, na których ktoś nas potraktował bezwzględnie, czyli jak dorosłych. Krótko mówiąc – studia wyższe nie są obowiązkowe, a osób mało inteligentnych tutaj nie potrzebujemy.  Ludzi trzeba traktować bezwzględnie, czyli jak dorosłych   Marcin Wroński jest autorem serii kryminałów, których głównym bohaterem jest Zyga Maciejewski ks. Rafał Pastwa /Foto Gość

A jakich inteligentnych studentów Pan poznał?

Chyba najpierw siebie... (śmiech). Miałem oczywiście wielu znajomych, przede wszystkim koleżanki, zawsze na polonistyce studentów jest mniej niż studentek. Ówczesna przewodnicząca koła polonistów, Agata Koss-Dybała – budziła strach wśród studentów z młodszych lat, zupełnie nie mam pojęcia dlaczego. Dzisiaj jest redaktorką Radia Lublin, często współpracujemy i jesteśmy zaprzyjaźnieni. A przy okazji koła polonistów muszę wspomnieć zmarłego niedawno profesora Jakuba Malika, wtedy studenta. Tak, to była barwna postać. Swego czasu Jakub Malik winien mi był około 10 tysięcy, rzecz jasna, starych złotych. Nie była to suma wielka, ale ja mam skłonność do skąpstwa, sknerstwa i w ogóle w sprawach finansowych jestem zasadniczy. Więc gdy się upomniałem o ewentualny zwrot kwoty po raz drugi czy trzeci, Jakub Malik z wyższością wyjął pugilares i wypisał mi czek na te 10 tysięcy. Czek oczywiście był prawdziwy i zrealizowałem go w banku. Takie są moje najwcześniejsze wspomnienia z czasów, gdy tylko zacząłem tutaj studiować, jak tylko zacząłem bywać w tych korytarzach, czy też nauczyłem się nie gubić na poddaszu, bo tam też mieliśmy zajęcia. Zresztą chyba do dzisiaj są tam zajęcia...?

Tak, sam miałem okazję się zgubić. Oprócz doktora Japoli jeszcze jacyś wykładowcy zapadli Panu w pamięci?

Jedną z niewielu osób z tamtych czasów, które jeszcze na KUL-u pracują, jest profesor Mirosława Hanusiewicz-Lavalee, oczywiście trudno dziś uwierzyć, że wtedy pani Mirosława była jedynie panią magister, doktorantką. Oprócz tego, że była opiekunką naszego pierwszego roku, zapamiętałem ją jako świetnego dydaktyka. Osobę bezwzględnie wymagającą, ale i bezwzględnie w porządku wobec wszystkich. Wymagającą i sprawiedliwą. Jakkolwiek nigdy nie zajmowałem się jakoś szczególnie literaturą staropolską, ale tamte zajęcia przypominam sobie może bez łezki, ale z uśmiechem. Taki właśnie każdy wykładowca powinien być. Obok niej muszę także wymienić profesora Józefa Ferta i profesora Władysława Panasa, których poznałem później. To były właśnie dwie osoby z moich lat studenckich, które najmocniej na mnie oddziałały, które mnie ukształtowały. Z oboma profesorami byłem w jako takiej zażyłości. Z profesorem Panasem, wówczas doktorem, głównie dlatego że obaj paliliśmy, w związku z czym spotykaliśmy się na papierosie, co umacnia więzy międzyludzkie. Natomiast z profesorem Fertem zdarzało mi się czasami wracać do domu, bo akurat szliśmy w jedną stronę, i przy okazji prowadzić wiele ciekawych rozmów.

Jak wpłynęli na Pana późniejsze życie?

Profesor Fert uczył mnie dydaktyki, a ponieważ miałem krótki epizod nauczycielski tuż po studiach, to właśnie on mnie ukształtował jako młodego nauczyciela – po prostu starałem się być w szkole taki jak on. Oczywiście byłem mizerną kopią, na szczęście profesor nigdy nie widział mnie w akcji. Jest mi też głupio wobec niego, bo właśnie profesor po studiach namawiał mnie do pisania doktoratu. Ja nawet przez moment byłem na to bardzo zdecydowany, ale niestety zawiodłem go i nie napisałem. A gdy pojawiła się szansa zatrudnienia tutaj, na KUL-u, oczywiście w bardzo niepełnym wymiarze godzin, ja miałem już inną pracę i nie mogłem sobie pozwolić na dwie.

Prof. Fert ukształtował Pana jako nauczyciela. A prof. Panas?

Jak tylko zobaczyłem profesora Panasa, wiedziałem, że widzę Einsteina, że to jest właśnie człowiek nauki przez duże „N”. Oprócz tego, że uczył mnie teorii literatury, chodziłem także na jego zajęcia o Schultzu, które były właściwie jedną wielką mistyfikacją, dlatego że Schultz był jedynie pretekstem do wprowadzenia w kulturę żydowską oraz w nieistniejący, magiczny Lublin. W Lublin, który po Panasowsku czytany, przestaje być takim sobie zwykłym miastem, ale staje się w jakimś pępkiem świata lub przeciwnie – anus mundi. W każdym razie miejscem absolutnie szczególnym i wyjątkowym. Naznaczonym nie tyle przez historię, ale naznaczonym semiotycznie - naznaczonym przez znaki. Miastem, w którym nie jest przypadkiem to, że synagoga, cerkiew i nieistniejąca już fara, a więc Plac po Farze, tworzą pewną figurę geometryczną. W którym nie jest przypadkiem też to, że Plac Zamkowy ma kształt złowrogiego oka, gdy spojrzymy na niego z góry. Mnie to wówczas bardzo zainteresowało także dlatego, że myślałem już powoli o pisaniu pracy magisterskiej, która zahaczała o przedwojenną historię Lublina. Niesłychanie mnie to wciągnęło, gdy przeglądałem dawne gazety i wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że przydałby się kryminał retro, który działby się w Lublinie w latach trzydziestych, tylko że nie nazywałem tego jeszcze kryminałem retro, bo taka nazwa nie istniała. Prawdopodobnie pomyślałem sobie „kryminał historyczny”.

Czytaj także:

Nikt się na to wcześniej nie odważył

Już wtedy pomyślał Pan o napisaniu kryminału?

Nie. Przemknęło mi tylko przez głowę, że chciałbym taką książkę przeczytać. Ale wcale nie myślałem o tym, żeby ją napisać, zresztą i tak bym nie potrafił. To, co profesor Panas pisał i o czym mówił na wykładach, niesłychanie mnie interesowało i otwierało nowe horyzonty chociażby na lubelskich Żydów i sądzę, że nikt nie pisał o Lublinie lepiej niż on. Ale jednocześnie wiedziałem, że ja się tymi rzeczami w taki sam sposób zajmować nie chcę i nie będę, dlatego że świat profesora Panasa był wertykalny, a mój był zawsze był horyzontalny. Poza tym interesował mnie Lublin „magiczny, ale niemagiczny” i wolałem pójść literacko w złodziei, prostytutki, śmierdzące bramy, podłe knajpy.

Kryminał należał według Pana do literatury niskiej, do czegoś, czego nie chciałby się pan dotykać jako pisarz?

Rzeczywiście, nie chciałem się tym zajmować, uważałem to za niegodne szanującego się pisarza (śmiech). Ale to dlatego, że byłem wtedy podwójnie głupi. Po pierwsze dlatego, że gdybym nawet chciał napisać kryminał, to bym nie potrafił, ponieważ więcej było we mnie talentu narratorskiego niż talentów... zresztą nie mówmy o talencie! Raczej umiałem pisać zdania i frazy, niż konstruować powieść, co widać po Obsesyjnym motywie babiego lata (drugiej książce autora – przyp. red). Tego się nauczyłem później. A po drugie dlatego, że wolałem upajać się zaletami swojego ówczesnego warsztatu pisarskiego niż pracować nad niedoskonałościami. Powtarzałem sobie, że wszystko potrafię, tylko nie wszystko chcę… I to mi się później odbiło czkawką, gdy odrobinę zmądrzałem.

Czy na to, że nie napisał Pan doktoratu, miała wpływ praca literacka? Opuszczał pan uczelnię z pewnym dorobkiem...

Nie. Powodem rezygnacji z doktoratu było to, że musiałem zarabiać na życie. Najpierw szkoła, w której ledwie nauczyłem się pracować. Zmieniłem ją na o wiele lepszą, bo bardziej zbieżną z moimi zainteresowaniami pracę redaktora w wydawnictwie. I znowu w szybkim tempie musiałem nabyć nowych umiejętności, poza tym miałem zbyt wiele obowiązków, by pozwolić sobie na kolejne. Nie było to jednak spowodowane literaturą, przede wszystkim dlatego że nie była to wówczas żadna praca literacka, tylko raczej pasja. Pracą stała się o wiele później, już po moim długim epizodzie redaktorskim, gdy stwierdziłem, że trzeba zacząć pisać komercyjnie. Chociaż rzeczywiście, kończąc studia miałem już za sobą dwie książki, czy raczej książeczki.

To był trzeci obieg, tak?

W zasadzie tak, ale nie do końca. To nie były książki całkiem nieoficjalne, niedostępne w księgarniach, ale wydane w niskim nakładzie, własnym sumptem lub w podejrzanych wydawnictwach. A jeśli chodzi o ich poetykę, to zdecydowanie były bliskie temu co robiła wówczas „Lampa i Iskra Boża”, lubelska „Mała ulicznica” albo „Brytan”. Taki nieudaczny postmodernizm.

Postmodernistyczny jest na pewno ten fragment „Obsesyjnego motywu babiego lata”:
Siedzieli w małej herbaciarni niedaleko uniwersytetu. Pochylali się nad imbrykiem, zaglądali do szczerbatych filiżanek, pili wystygłą herbatę i rzygali. Rzygali słowami.

- Ble, ble, ble, strukturalizm – mówi jeden.

- Bul, bul, psychoanaliza – odpowiada drugi.

- Polemizowałbym - trzeci na to. - Gyl, gyl, gyl.

Słowa i zatruta ślina kapią na podłogę, w filiżanki, spływają przez dzióbek do wnętrza imbryka. Intelektualiści popijają trucie trującą herbatą i tym bardziej chce im się wymiotować.

Czy ta herbaciarnia w istniała rzeczywiście?

Tak, ale już jej nie ma. Stała w miejscu, gdzie w tej chwili jest nowy gmach KUL-u

Norwidianum?

Tak, tam były ze dwa albo trzy baraczki. W jednym z nich była właśnie ta herbaciarnia, gdzie się „rzygało słowami”. W drugim baraku były lektoraty, a przed wojną w tym samym miejscu była siedziba korporacji studenckiej „Astrea Lubliniensis”.

A czy byli to autentyczni intelektualiści? Taki był Pana stosunek do „rzygania słowami”? Gdy Pan to pisał, miał Pan 22 lata, na trzecim roku studiów można być już zmęczonym strukturalizmem i psychoanalizą...

Po trosze tak było, ale to wcale nie znaczy, że nie ciekawił mnie strukturalizm czy psychoanaliza. Teoria literatury to był jeden z moich ulubionych przedmiotów na studiach, chociaż od początku wiedziałem, że jest to rzecz, która nie przyda się nigdy, nikomu i do niczego. Ale podobnie jak filozofia jest zabawna i pod tym kątem bardzo mnie to ciekawiło. Mój stosunek był właśnie dwojaki i sam nie wiem, czy to nie jest ta najgłębsza przyczyna, z której powodu nie zostałem doktorem nauk humanistycznych. Ma Pan chyba rację, że takim przełomem faktycznie jest ten drugi albo trzeci rok. Studiowałem w trybie pięcioletnim i właśnie ta połowa studiów była takim momentem, kiedy właściwie trzeba byłoby już się zacząć zastanawiać, co człowiek chce w życiu robić, o czym chce pisać pracę magisterską, co go właściwie na tych studiach interesuje, a co go nie interesuje. Przeważnie wtedy dochodzi się do wniosku, że albo nic mnie nie interesuje, albo że się pomyliłem wyborze kierunku, albo że się pomyliłem w wyborze uczelni, albo że jeżeli nawet coś mnie interesuje, to akurat jest to dla mnie za trudne. To chyba ma każdy, ja też to miałem, ale to się zupełnie przypadkiem zbiegło akurat z Obsesyjnym motywem babiego lata i z tą krótką dykteryjką o intelektualistach. Poza tym i inne sprawy wpłynęły na powstanie tego fragmentu. Chociażby to, że miałem koleżankę na moim roku, która po prostu robiła ludziom obciach, gdy na przykład w autobusie mówiła „koherentny”, że coś jest „koherentne” w jej życiu...

I ludzie spluwali!

Nie, ale powinni! To pokazuje też, jakim grząskim bagnem może być szkoła wyższa, jak niektórzy ludzie mogą się przejąć i wsiąknąć. No ja nie wiem – może ta moja koleżanka już w szkole średniej mówiła „koherentny”, ale zakładam że nauczyła się dopiero tu. Ale tak naprawdę, wbrew temu, co napisałem, byłem intelektualistą i zawsze tak się czułem.

Czyli na dyskoteki Pan nie chodził?

Nie, nie umiałem tańczyć. Nigdy nawet nie miałem ambicji, żeby umieć. Nie lubiłem takich imprez. Lubiłem domówki, lubiłem wyjścia do knajp w gronie znajomych. Na tych naszych spotkaniach, które były po to, żeby się wódki napić, niektórzy grali na gitarze swoje czy moje teksty. Trochę bardziej poetyckie, czy raczej takie bardziej cyganeryjne życie prowadziłem niż typowo studenckie.

A typowo studencki lokal to...?

Moim ulubionym był wówczas przerażająco ciasny bar 13 Hester przy Okopowej, nawet napisałem o nim piosenkę do kabaretu. Studenci często tam przychodzili. Bywałem też w Chatce Żaka czyli u konkurencji, na UMCS-ie, ale z prostego powodu – tam oprócz wielu imprez kulturalnych był alkohol. Do tego lokalu miałem zresztą sentyment już jako licealista, zaś kiedy już studiowałem, Chatkę Żaka miałem po drodze. Mieszkałem na LSM-ie, więc akurat wracając z KUL-u przez Park Akademicki, mijałem Chatkę Żaka i jeśli uznałem, że warto by się napić piwa, to zachodziłem tam.

Albo sam lokal to podpowiadał...

Skąd, pijałem tam także kawę przed południem... Wie pan, to była trochę inna jakość, wtedy w lokalach można było palić, więc po prostu częściej chodziłem, bo nie miałem tego dyskomfortu, który miewam dzisiaj. W Chatce Żaka mieliśmy jakieś mniej lub bardziej oficjalne występy czy próby (kabaretu Osoby o Nieustalonej Tożsamości – przyp. red.). Pan Niedźwiadek, właściciel lokalu, od czasu do czasu myślał o tym, jak mógłby przyciągnąć nowych klientów. Oczywiście zastanawiał się nad tym w przerwach między graniem w szachy, bo była to jego główna namiętność. Gdy przychodzili do niego znajomi, zostawiał cały lokal na pastwę kelnerek, a sam siadał do stolika i grał z nimi w szachy. Zaś jednym z jego pomysłów na odświeżenie wizerunku było to, żebyśmy u niego występowali z jakimiś swoimi piosenkami czy monologami. Ja akurat wtedy miałem napisany taki cykl absurdalnych opowiadań. Utrzymywałem, że tłumaczę je z francuskiego, bo były to opowiadania o niejakim kapitanie Dubois, który na początku dwudziestego wieku był oficerem Legii Cudzoziemskiej. Wyglądało to tak, że czytałem jedno, potem ktoś zaśpiewał, potem ja czytałem drugie – a widownia podpowiadała, co kapitan Dubois jeszcze mógłby zrobić, jakie jeszcze mógłby mieć przygody, głównie nieobyczajne. Za to wszystko mogliśmy pić piwo tego dnia tak długo, aż się nam nie znudzi.

Kabaret powstał spontanicznie?

Kiedy miała wyjść ta moja druga książka, mikropowieść Obsesyjny motyw babiego lata, chciałem, żeby to moje pierwsze spotkanie autorskie było czymś, co dziś nazwaliśmy eventem. Tu proszę pamiętać, że wówczas coś takiego jak wydawniczy PR nie istniało, a wszystkie spotkania z pisarzami wyglądały tak samo: pan poeta czyta, państwo publiczność zadają nadęte pytania, pan poeta wzniośle odpowiada. Powstał pomysł, że moje spotkanie można byłoby ubarwić przedstawieniem kabaretowym na podstawie moich tekstów, które w zasadzie już były gotowe. Oprawę muzyczną przygotował mój przyjaciel Jarek Gawlik, muzyk, aktor i dziś powiedzielibyśmy „animator kultury”, chociaż wtedy mówiło się raczej o duszy towarzystwa.

Też student KUL-u?

Jarek Gawlik jest ode mnie nieco starszy, rzeczywiście studiował na KUL-u, również polonistykę ale zanim ja zacząłem studia, to już je zdążył skończyć. Poznaliśmy się w zupełnie innej sytuacji. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy zaczynałem pracować nad moją debiutancką książką Udo Pani Nocy, moja jeszcze bardziej debiutancka sztuka była wystawiona, oczywiście nie w Teatrze Narodowym, ale w Studium Teatralnym przy Wojewódzkim Domu Kultury w Lublinie.

Oprócz humoru absurdalnego były piosenki. Podobne do Kabaretu Starszych Panów?

No nie... Kabaret Starszych Panów to niedościgły wzór, gdzież nam było do niego... Myśmy to nazywali kabaretem literackim głównie dlatego, że nasze dowcipy nie były śmieszne, czy raczej bawiły literatów. Niektóre z nich polegały na jakichś nawiązaniach, były też całkiem normalne, takie nawet zbliżone do Piwnicy pod Baranami teksty piosenek, niekiedy trochę absurdalnego humoru głównie w ruchu scenicznym. Aż do końca studiów kabaret działał ze zmiennym szczęściem. Ważną postacią był Sławomir Łukasiewicz, dzisiaj doktor habilitowany. Ale cóż – przegraliśmy konkurencję z takimi prawdziwymi kabaretami, gdzie facet przewraca się na skórce banana. A mówiąc serio, nie mieliśmy już czasu na ten kabaret, bo kiedy skończyliśmy studia, to musieliśmy się wziąć do uczciwej pracy.

Ale zanim to nastąpiło, wystąpiliście na FAM-ie.

Tak, FAMA była największym osiągnięciem. Tylko okazało się, że znaleźliśmy się na tej FAM-ie przez pomyłkę. Kiedy tam przyjechaliśmy, to co prawda nie wyrzucili nas, ale organizatorka powiedziała nam: „Ale przecież w tym roku nie ma takiej kategorii jak kabaret”. No więc szybko się przeorganizowaliśmy i wystąpiliśmy w kategorii piosenka, nie zdobywając żadnego miejsca. No bo nie o to w tym chodziło, ale niektórych nasze piosenki i dowcipy bawiły. O tym jak było na FAM-ie najlepiej świadczy moje drugie pytanie do organizatorki: „Wiesz, miała być jakaś perkusja dla nas. No tak było umówione, kolega perkusista ...”

To był bluff?

Nie, to nie był bluff, to była święta prawda, tak było umówione. Organizatorka odpowiedziała, że perkusji nie ma. Pytam: „no i co teraz”, a na to ona: „I co ja ci, k..., na to misiu poradzę?”. Taki był nasz występ na FAM-ie, ale bawiliśmy się dobrze. Powiedzmy jak na wczasach w Świnoujściu.

Zapewne zabawa towarzyszyła także lubelskim występom?

Oczywiście, nasze przedstawienia kabaretowe często kończyły się bardzo wesołą imprezą.

Koledzy i koleżanki z roku tworzyli trzon widowni?

Wie pan, moje studenckie życie było zawsze międzyuczelniane i oczywiście to się zmieniało, ale były lata, że ja prawie nie zadawałem się z moimi koleżankami i kolegami z KUL-u. To znaczy, uczyliśmy się, kserowaliśmy notatki, chodziliśmy na kawę. Ale gdy przychodziło do takiego życia-życia, to bardzo często bywałem w zupełnie innych środowiskach. Czasami kogoś ze sobą zabierałem, czasem ktoś się wykruszał, różnie to bywało.

Zatem trzonem publiczności kabaretu literackiego musieli być inni literaci. Tworzyło się coś na kształt grup literackich albo poetyckich?

Nasz kabaret i jego publiczność to były zupełnie nieoficjalne grupy, które się przenikały. Niekiedy bywaliśmy na jakichś spotkaniach autorskich, głównie były to wieczorki poetyckie znajomych – głupio było nie pójść, bo jak my nie przyjdziemy, to nikt nie przyjdzie. To było środowisko akademickie, tylko bardzo szeroko rozumiane, dlatego że to byli studenci bardzo różnych uczelni, bardzo różnych kierunków. Przyjaźniłem się na przykład z pewnym fizykiem z UMCS-u, który chciał zostać powieściopisarzem i miał świetne pomysły, lecz niestety nie bardzo umiał pisać, czy też raczej nie tyle nie umiał, co mu się nie chciało. Wolał myśleć. I to były środowiska akademickie lub raczej znajomi znajomych. Ludzie czasami starsi, którzy już te studia skończyli. A czasami ludzie, którzy studiów nie podjęli, tylko zajęli się czymś zupełnie innym

Ktoś w rodzaju lubelskiego Francois Villona?

Nie przesadzajmy... Byliśmy raczej dobrze wychowanymi chłopcami, chociaż myśleliśmy o sobie inaczej.

Czy na koniec rozmowy mógłby Pan przywołać jakiś skecz waszego kabaretu?

Skeczu akurat nie, ale pamiętam refren pewnej piosenki. Było to na melodię Skrzypka na dachu i refren był mniej więcej taki:
Marynia ma kochanka od wieków
ma ciało wiecznie spragnione
a kiedy późny wieczór przychodzi
lub ja idę do niej...

A każda następna zwrotka mówiła o tym, jaka ta Marynia jest ohydna. Coś w rodzaju: namiętnie dotyka mnie krótszą rączką, oko ma lekko kaprawe, ale i tak ją kocham. O tym była ta piosenka, jedna z najzabawniejszych w naszym kabarecie. I trochę w stylu Villona, którego pan przywołał.


*Szymon Grzegrzółka – student w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej KUL. Wywiad powstał w ramach zajęć - "Dziennikarstwo historyczne" w IDiKS.