Artysta mroku, milczenia i... ognia

pa, rp

publikacja 17.03.2018 12:52

Najpierw zobaczyłem piękną scenę, a za chwilę już uciekałem stamtąd, żeby marnie nie skończyć. Płonęła cała aula, ogień był coraz bliżej. Parę jednostek straży nad ranem ratowało starą aulę katolickiego uniwersytetu.

Artysta mroku, milczenia i... ognia Prof. Leszek Mądzik ks. Rafał Pastwa /Foto Gość

Paweł Andrukiewicz*: W jaki sposób znalazł się Pan w Lublinie i na katolickim uniwersytecie?

prof. Leszek Mądzik: To było jakby rezultatem moich wcześniejszych zabiegów, aby być w ogóle na jakiejś uczelni artystycznej. Myślałem wtedy konkretniej o Akademii Sztuk Pięknych i nie jest to tajemnicą, że moje próby dostania się do trzech placówek w Polsce nie dostarczyły mi satysfakcji. Przyszedł moment, kiedy zapragnąłem, by pojęcie sztuki było obecne w perspektywie mojej nauki, mojego życia. Historia sztuki była tym, co przynajmniej teoretycznie dawało mi szansę na to, by nie stracić kontaktu ze sztuką w ogóle. Pojawiłem się więc tutaj w 1967 roku. Najpierw studiowałem jako eksternista i żłobiłem, prawie że równolegle, studia, oraz coś, co pojawiło się mniej więcej w tym samym momencie, a czego wcześniej nie przewidywałem – teatr. Czasami los decyduje o tym, co się ma zdarzyć, i właśnie tak było z moim spotkaniem z Ireną Byrską. Dość znaną reżyser, zresztą jak jej mąż – Tadeusz Byrski. Gościnnie na KUL-u realizowali spektakl „Wanda” Norwida. Widząc moje malarstwo, które już równolegle uprawiałem oraz eksponowałem na korytarzach rektorskich pierwszego piętra uniwersytetu, powiedziała: „To jest ten świat, który powinien się znaleźć w scenografii Norwida”. Padły wtedy pamiętne słowa: „Znajdźcie mi tego człowieka!”. Tak znalazła mnie i ja do dzisiaj odnajduję się w tym, co robię. Było to moje pierwsze wejście jako scenografa. Jako kogoś, kto był jeszcze nie do końca świadomy, że się z teatrem zwiąże.

A już dwa lata później, w 1969 r., wystartowała Scena Plastyczna KUL.

Dokładnie. Scena Plastyczna KUL była rezultatem moich działań jako scenografa. W pierwszym rzędzie pracowałem z Ireną Byrską, potem z Mieczysławem Kotlarczykiem, osobą znaną, wielkim przyjacielem papieża. Doświadczenie, jakim była realizacja scenografii „Testamentu” Françoisa Villona w Teatrze Gong 2, dało mi zawierzenie, że jest ona czymś bardzo istotnym w teatrze. I tak, jak mówisz, w 1970 r. uwierzyłem, że może być również samym spektaklem. Stanowić pewną dramaturgię, która zostaje ujawniona przed widzem.

Gdzie Pan zamieszkał po przyjeździe na studia do Lublina?

Do dzisiaj to wspominam. To były takie trzy dziwne okresy mojego pierwszego pobytu. Na początku mieszkałem, paradoksalnie, bardzo blisko miejsca mojego obecnego zamieszkania. W małym pokoiku wynajętym gdzieś tutaj, przy Ogrodzie Botanicznym. Tam było moje pierwsze w ogóle spotkanie z Lublinem oraz uniwersytetem. Jak wiesz, jest to wiek, w którym człowiek jest otwarty, rządny przygód, ciekawy świata. Chłonąłem więc to miasto. Chłonąłem życie kulturalne. Na KUL-u odbywały się wówczas przeglądy kultury – „Kulaż”. Co roku się na nich pokazywaliśmy. Później to były już ogólnopolskie spotkania. W każdym razie, to miejsce było o tyle komfortowe, że mieszkałem blisko uczelni. Potem znalazłem się w ciekawym pejzażu. Obecnie jest tam Szpital Wojewódzki, ale ja mieszkałem w ogrodzie, bo wtedy rosły tam wielkie sady. Spędziłem w tym miejscu prawie siedem lat, w takiej – można powiedzieć – surowej koncepcji mieszkania. Woda gdzieś daleko, przywożony węgiel. Prozaiczność życia prawie że na granicy absurdu, ale miło to wspominam. Tam spotykałem się z moimi pierwszymi aktorami. Rozmawialiśmy o wszystkim, o sztuce, o życiu. To było moje drugie tak silnie zapadające w pamięć mieszkanie. Potem gdzieś bliżej, coraz bliżej, bo najpierw byłem bardzo blisko KUL-u, następnie lekko się oddaliłem na tą tak zwaną Poczekajkę, a teraz mieszkam w takim kompleksie domków jednorodzinnych wokół ulicy Piastowskiej i zamknęła się ta klamra moich wędrówek.

Pierwszy pokój, jak rozumiem, znajdował się w czyimś mieszkaniu?

Nie, w ogóle nie wiem, czy można to nazwać pokojem. To było coś, co miało dosłownie trzy na cztery metry, a może i mniej. Musiałem się schylać, bo sufit schodził w dół. Okienko było formatu ok. 50 na 50 centymetrów. Być może widziałem przez nie właśnie tę przestrzeń, w której teraz mieszkam. To było naprawdę dziewicze, ale wcale nie było przeszkodą, by mieć cudowne spotkania.

Skoro więc to pomieszczenie było tak odseparowane, wokół nie było ani właścicieli, ani współlokatorów, to mógł Pan organizować różne spotkania?

Był ten komfort, że można było to robić. Nie wiem czy dziś trochę tego nie zgubiliśmy, ale wtedy istniała swego rodzaju więź na uniwersytecie. To była bardzo kameralna uczelnia. Trzy, cztery tysiące osób. Ta rodzinność, ta kameralność sprawiły, że bardzo dobrze się znaliśmy. Były takie kręgi, które wiedziały o sobie, inspirowały się wzajemnie i tak się wtedy spotykaliśmy.

Czytaj także:

Na samym kierunku również istniała taka więź?

prof. Leszek Mądzik: Na historii sztuki także, ale myślę, że potem teatr ją umacniał. On angażował studentów z różnych sekcji. Byli wśród nas poloniści, byli ludzie z psychologii, osoby z różnych dyscyplin. Właśnie tam, w teatrze, poznałem – najpierw jako osobę, która chciała zagrać w sztuce, później w moim życiu – swoją żonę, która przez wiele lat była naszą aktorką. Oczywiście, czas wyznaczył nam później nowe zadania w życiu rodzinnym, ale ona również związana jest z moim pierwszym okresem działania.

Można powiedzieć, że życie studenckie ukształtowało również późniejsze etapy Pańskiego życia.

Wszyscy przechodzimy te fazy. Najpierw jest pewna dowolność, powiedziałbym wolność, nawet frywolność, a potem życie gdzieś dyscyplinuje i mobilizuje. Myślę, że to się dzieje z wiekiem u każdego człowieka.

Życie studenckie kojarzy się obecnie, powiem kolokwialnie, z życiem imprezowym. Jak było w tamtym okresie? Były to czasy PRL-u. Alkohol był trudno dostępny, klubów również nie było.

Myślę, że ten alkohol zawsze gdzieś powodował, że ta witalność się zwiększała, niemniej wydaje mi się, że trzonem tego, czego dzisiaj według mnie nie ma, była potrzeba oceny rzeczywistości, mówienia o sobie i w aspekcie psychologicznym, i w artystycznym, i filozoficznym. Swego rodzaju odkrywanie w człowieku pewnych fascynacji, które dawały sens pracy. Myślę, że wtedy, jeżeli już jesteśmy w tych rewirach, bardziej realizowały się spotkania przy piwie niż w jakiejś innej formie. Dzisiaj studenci czas i weekend spędzają na Starym Mieście. Wtedy takie enklawy, gdzie się rozmawiało, były bardzo kameralne. Myślę, że proporcje były tak szczęśliwe, że nawet pewien animusz wynikający ze wspólnego bycia wyzwalał bardzo wiele ciekawych refleksji. Czegoś, co na przykład w moim wypadku, budowało kolejne premiery. Śledziło się coś, co się dzieje. W polskiej sztuce, obcej. Myśmy to naprawdę chłonęli, zapraszaliśmy tutaj różne sławne postacie, wybitnych ludzi filmu. Na KUL-u był Kieślowski i parę innych osób. Już trochę później, w latach 70., zapraszałem Hasiora, Szajnę, Wajdę. Były tu wielkie nazwiska. Ci twórcy, którzy nas inspirowali, gościli u nas. Pojawiały się tu ważne spektakle, bo teatr cały czas się rozwijał, żył, był obecny w ruchu studenckim i organizował takie swoje „lecia”. To jest ważny rozdział teatru studenckiego. Co pięć lat mieliśmy jubileusz. Każdy z tych jubileuszy pięcio-, dziesięcio-, piętnasto-, dwudziestolecia...

Kolejny za rok.

Tak, ale co pięć lat były takie bloki, na które zapraszaliśmy wybitnych artystów ze swoimi spektaklami. Tu odegrano spektakl z Teatru Starego – „Anastazję Filipowną” Andrzeja Wajdy. To były bardzo ważne zjawiska i to wtedy pozwalało jakoś istnieć w PRL-u, a nawet mieć wiarę, że sztuka jest chyba silniejsza niż presja systemu.

Jak studenci przeciwstawiali się tej presji?

Różne były postawy. W pewnym momencie KUL przyjmował wszystkich tych, którzy zostali wyrzuceni z innych uczelni. Oni mieli tu swój azyl. To jest bardzo ważne w historii KUL-u, ale to było również w tym czasie, kiedy ja robiłem teatr. Myślę, że i w Polsce, i w ogóle w teatrze studenckim, ta sztuka w pewien sposób dawała możliwość wyrzucenia z siebie frustracji i ustosunkowania się do presji, którą niósł system. Nie bezpośrednio politycznie, ale była takim miejscem, gdzie można było. Przede wszystkim w formule teatru, którą uprawiałem, bo był on bezsłowny. Nie miał literackich tekstów, co jednak nie przeszkadzało cenzurze, aby zawiesić nasz pierwszy spektakl. Pierwotnie miał tytuł „Życie ukrzyżowane”. Cenzura zabroniła tej nazwy i przez długi okres – prawie pół roku – nie mogliśmy go w ogóle grać. Dopiero interwencja prof. Sławińskiej, prof. Sawickiego, byłego prorektora, interwencja polskich opozycjonistów, posłów „Znaku” – Zawieyskiego, Stommy – na wyższym szczeblu, jakby zwolniła ten spektakl i doszło do jego oficjalnej premiery. Zmieniliśmy tytuł na „Ecce Homo”. Korekta musiała być dokonana również w komentarzach do spektaklu, w programie.

Pamięta Pan, gdzie znajdowały się i jak nazywały się lokale, do których chodziliście jako studenci?

prof. Leszek Mądzik: Był lokal „Tip-top”, był też „Hades” oraz parę innych. Ja te nazwy pogubiłem z biegiem czasu. Zdarzało się, że przemieszczaliśmy się taką ławicą, bo albo czegoś brakowało, albo my odczuwaliśmy jeszcze potrzebę witalności i rozmów. Ogólnie, mieliśmy taką przestrzeń – piwnicę. W miejscu, gdzie obecnie jest kawiarnia KUL, teatr miał swój magazyn. Tam również odbywały się rozmowy. Mamy nawet zdjęcia z tamtych spotkań. Wszystko znajdowało się jednak gdzieś w rewirach uniwersytetu i jego okolic. Czasami ekskluzywnie siadaliśmy przy herbacie, która była precedensem i unikatem, w Unii, w obecnym Mercure. To już było święto. Charakter tego lokalu nie sprzyjał takim spotkaniom, bo był wyszukany. Po prostu ekskluzywny jak na tamte czasy. Nam to trochę przeszkadzało, a że był monitorowany jak wszystko wtedy, to jest oczywiste.

Status studenta był czymś prestiżowym, czy do studentów ludzie odnosili się raczej niechętnie?

Może zacznę od potrzeby studiowania. Wtedy chciało się. Student miał potrzebę przedłużenia studiów, nawet by przedłużyć swoją młodość. Wie pan, żeby jeszcze być w okresie, w pewnym sensie, jakiejś wolności, którą życie niesie. Dzisiaj jest coś odwrotnego. Dzisiaj student mówi, że po trzecim roku idzie do pracy, albo nawet już pracuje, że on chciałby ten KUL skończyć jak najszybciej. Nie ma jakby potrzeby takiego smakowania młodości w różnych jej wymiarach, tylko gdzieś ten pęd, ekonomia, sprawy materialne pchają go, aby organizować sobie budżet, życie i pewien komfort życia.

Był Pan studentem, kiedy się ożenił?

Naturalnie, byłem jeszcze studentem. To pojęcie u mnie rozciągało się na wiele lat. Był taki okres, że robiłem dyplom w Szkole Teatralnej w Białymstoku. Żona była aktorką teatru, spotykaliśmy się, czas zaprowadził nas do małżeństwa. Później nasze dzieci występowały w tym samym, rodzinnym teatrze. To była cały czas Scena Plastyczna i jak w każdym organizmie, na kogo można najbardziej liczyć? Na rodzinę. Ona była częścią wielu działań i obecności na wielu premierach. Jeździliśmy z teatrem po świecie, a ja zabierałem również rodzinę, która w nim występowała i tak wspólnie wędrowaliśmy.

Odnośnie wycieczek, co Pan powie o pamiętnym wyjeździe do Londynu?

Pamiętnym z wielu powodów. Po pierwsze, że to był jeden z pierwszych wyjazdów zagranicznych, wcześniej wyjechałem tylko do Freiburga. Wtedy wyjazdy poza kraj były precedensem. Dzisiaj młody człowiek nie ma świadomości, co znaczy stać godzinami na jednej i drugiej granicy. NRD-owskiej potem, polskiej najpierw. Nie wiem czy to oczekiwanie na granicy dotrze w moich dzisiejszych komentarzach do młodych ludzi… Rzeczywiście, pojechaliśmy też do Londynu. Bardzo ważny teatr Questor nas zaprosił. Bardzo istotna prezentacja i jedna z pierwszych obecności poza krajem wraz z teatrem. Oczywiście, ta sytuacja utworzyła również dobry klimat do przerzucenia powielacza, który jeden z naszych aktorów dyskretnie, w tajemnicy rozbierał na części pierwsze. Wyglądało na to, że są to elementy scenografii. Udało mu się je przewieźć do kraju, potem skręcano i służył opozycji.

Od tego zaczął się podziemny ruch wydawniczy w PRL-u.

Dokładnie. Film powstał, nie wiem czy pan widział, o tej całej akcji. Proszę zajrzeć do niego – Wit Wójtowicz, obecny dyrektor pałacu w Łańcucie był członkiem naszego zespołu i siłą sprawczą całej sytuacji.

Jakie były relacje między studentami KUL-u i UMCS-u?

prof. Leszek Mądzik: Wie pan, to ciekawa rzecz. One zrobiły się trudne w momencie, kiedy pojawił się taki dziwny napis w czasie wydarzeń marcowych na drzwiach Chatki Żaka, że studentom prywatnej uczelni wstęp wzbroniony. Był taki moment, wtedy nastąpiła polaryzacja. KUL i jego studenci w ogóle nie mieli łatwego życia, bo na hasło „KUL” gorączki dostawali ci, co w tym negatywnym znaczeniu pilnowali naszego uniwersytetu. Sytuacja Kościoła również odbijała się mocno na KUL-u. Jak było jakieś ostrzejsze napięcie między episkopatem a państwem, odczuwaliśmy to my. Pamiętam kiedy parokrotnie odmawiano nam wyjazdu za granicę. Dopiero bardzo trudne zabiegi i niesamowite, trwające godzinami, bardzo poniżające kontrole osobiste na granicy otwierały drogę. Były jakieś relacje indywidualne między studentami obu uczelni, ale generalnie takie było odczucie, które zostało sztucznie wytworzone. Nie było między nami czegoś takiego jak więzi, relacje. One były bardzo jednostkowe, ale generalnie nie była to jakaś więź przyjaźni.

Ta niechęć narzucona była raczej z góry?

Z góry, bo to nie dotyczy studentów, tylko po prostu pewnych organizacji politycznych i władz.

Jak spędzano czas poza zajęciami?

Działał jeszcze chór. Bardzo prężnie. Wtedy również stanowił bardzo ważną część życia. Były też enklawy bardzo smakujące literaturę. Polonistyka żywiąca się Miłoszem, Barańczakiem. Czuło się, że tamte kręgi żywią się czymś, co było zakazane. Nie mogę zajrzeć do wszystkich spraw, ale skupienie się na takim czytaniu odpowiednich książek było wtedy filozofią życia. Czasem inspirowano się nimi, identyfikowano, były azylem w tamtych czasach.

Do telewizji nie było powszechnego dostępu, ale zdarzało się pewnie czasem coś obejrzeć..

Powiem szczerze, nie odczuwałem potrzeby posiadania telewizora, absolutnie nigdy go nie miałem w tamtym czasie.

Jakieś wspólne projekcje z innymi studentami?

Nie powstawały, nie było nic takiego. Ja myślę, że ta telewizja była tak wtedy jednoznaczna w odczuciu, że temat telewizora nie był, przynajmniej w kręgach, w których ja się znajdowałem – istotny. Nie było więc potrzeby posiadania i zaglądania do niego.

Radio?

Naturalnie, prędzej radio i to bardziej warstwa muzyczna. Słuchało się raczej Radia Luksemburg i innych stacji, niż tego co było szczekaczką.

Często przyjeżdżał Pan do domu rodzinnego w czasie studiów?

Ja miałem swój dom i rodzinę w Kielcach. To tam mieszkałem i często myślę, że w pierwszej fazie tak. Niektórzy czasami łatwo te swoje korzenie z gniazdem rodzinnym zrywają. Ja miałem jednak potrzebę bycia tam. Miałem potrzebę bycia z domem, z Kielcami, które były mi bliskie, choć później życie przestawiło mnie tutaj i znalazłem również urodę Lublina. Nie tylko KUL-u ale i Starego Miasta, w ogóle bycia tutaj. Myślę też, że zwieńczę swój czas i pewnie będę tu do końca swoich dni. Ale tam, do Kielc wędrowałem, często byłem, autostopem. Nie zapomnę tego traktu Annopol, Wisła, potem już po tamtej stronie bliżej - Opatów i już jestem w Kielcach.

Podróżował Pan głównie autostopem?

Głównie. Nie wiem dlaczego, i aż się dziwię, ale mi się udawało i to skutecznie. Autostop był podstawą.

Pamięta Pan którąś z takich podróży?

Pamiętam kiedy noc mnie złapała, w Annopolu bodajże, i nie miałem już koncepcji co dalej robić. Zobaczyłem domki jednorodzinne wzdłuż skarpy i pukałem jak ten pielgrzym. Chyba za czwartym razem ktoś mnie przygarnął. Zdrzemnąłem się tam i rano mogłem dalej podróżować. To była taka prozaiczność. Pamiętam też kogoś, kto mnie zabrał autostopem i po prostu potraktował jako nowicjusza, młodego chłopca, który się wybiera na studia. Bardzo ciekawie o sobie opowiadał. Zazdrościłem, że już wie co w życiu robi, co będzie, jakby obnażył przede mną swoją osobowość. To była jedna z moich najdłuższych rozmów ale bardzo ciekawa. O życiu, o tym co robić dalej i poczułem sympatię do tego człowieka.

Jakie jeszcze wydarzenia zapadły Panu w pamięć?

prof. Leszek Mądzik: Z takich wydarzeń, może absurdalnych, jedno mi się zdarzyło, gdy szukałem rozwiązań scenograficznych w starej auli KUL-u. Nagle uwierzyłem, że żywy ogień może być tą wartością, która podniesie napięcie witraży które tam umieściłem. Rzeczywiście zaryzykowałem, niewinnie się zaczęło, ale w końcu spowodowało to spalenie starej auli KUL-u. Parę jednostek straży nad ranem, czy w nocy, ratowało tę część. W pierwszej sekundzie zobaczyłem piękną scenę, a za chwilę już uciekałem stamtąd żeby marnie nie skończyć. Płonęła cała aula, ogień był coraz bliżej. Wezwaliśmy jednostki straży. Pojawił się świętej pamięci rektor Krąpiec, bo było to w takim trudnym politycznie czasie, milicja i w ogóle jakieś dziwne postacie. Węszyli, że był to jakiś sabotaż, dywersja. To jest szalenie ekspresyjne i najsilniejsze z moich wizualnych przeżyć.

Dużo było świadków tego wydarzenia? Miał Pan liczną widownię?

Nie, wydarzyło się to gdy zostałem po próbie, żeby sobie poszukać innych rozwiązań. Po prostu tak to się skończyło. Chyba przez 3 miesiące sala była wyłączona. Pomimo zamalowania ścian, przebijał się zapach spalenizny. Trzeba by było pewnie sięgnąć do archiwum.

Koncerty muzyki popularnej. Były takie wydarzenia, które skupiały studentów z całego miasta?

Była Wojnowska, taka znana aktorka - mówię o KUL-u. Zabiegało się o takie spotkania. Koncerty odbywały się w starej auli. Dosłownie, kiedy byłem drugim roku studiów, występował Piotr Szczepanik. Pamiętam, on u nas studiował historię sztuki i pisał pracę u księdza prof. Smolenia. On go wtedy zaprosił na KUL jako artystę. Ja nie bardzo w tym nurcie ściśle rozrywkowym byłem obecny, więc nie chcę improwizować.

Czy są osoby z Pana roku studiów, z którymi nadal utrzymuje Pan kontakt?

Oczywiście, jest to bardzo długa lista. Ostatnią okazją do wspólnego spotkania był jubileusz 45-lecia Sceny Plastycznej. Wiele osób się pojawiło, także powspominaliśmy tamte czasy.

W naszej rozmowie wielokrotnie wspominał Pan swoich profesorów. Na koniec chciałbym spytać o relacje między studentami a wykładowcami. Rzeczywiście, byli autorytetami swoich podopiecznych?

Byli autorytetami. Mam wrażenie, że dziś zgubiło się to pojęcie relacji profesor-student. Do dzisiaj nie zapomnę, profesorów: Smolenia, Maślińskiego, Woźniakowskiego, jeszcze paru innych, prof. Zgorzelskiego na polonistyce. To były naprawdę nazwiska. Prof. Sawicki. Po prostu coś, co było potrzebne nam, studentom. Oni doskonale wyczuwali co kto czyni, jaką ma wrażliwość, jak mu pomóc. Dyskretnie, nie burząc, nie sugerując jednoznacznie. Pomagali, abyśmy gdzieś się potem odnaleźli.


* Paweł Andrukiewicz jest studentem w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej KUL.