Rodzinne świętowanie ma swój niepowtarzalny zapach

Agnieszka Gieroba Agnieszka Gieroba

publikacja 01.04.2018 09:00

W domu Oli i Pawła Nowaczyńskich święta Wielkiej Nocy to czas refleksji i pielęgnowania rodzinnych tradycji.

Ola i Paweł Nowaczyńscy Ola i Paweł Nowaczyńscy
Agnieszka Gieroba /Foto Gość

Do zrozumienia głębi wydarzeń paschalnych musieli dorosnąć. We wspomnieniach z dzieciństwa Wielkanoc ma zapach kadzidła w kościele, malowanych jajek i długiej liturgii.

– Jako mały chłopak chodziłem z rodzicami do kościoła powizytkowskiego. To z nim wiążą się pierwsze wspomnienia. Jako dziecko nie rozumiałem głębi tego, co się dzieje, ale fascynował mnie dźwięk kołatek używanych przez ministrantów zamiast tradycyjnych dzwonków i dym kadzidła, który w moich wspomnieniach był wówczas wyjątkowo gęsty i pachnący. Roznosił się po całym kościele wraz z procesją, w której Najświętszy Sakrament przenoszono do miejsca, gdzie był urządzony grób. To sprawiało, że czułem, że dzieje się coś niesamowitego, innego niż na co dzień – opowiada Paweł.

Kiedy Ola wraca pamięcią do Wielkanocy ze swego dzieciństwa, przed oczami stają jej sceny ze spotkań z najbliższymi i rodzinnego malowania jajek.

– Tak fachowo to chyba nazywało się to kraszanki. Mama gotowała je w cebuli na mocny brązowy kolor, a potem zasiadaliśmy całą rodziną i skrobaliśmy różne wzorki i napis „Alleluja!”. Najładniejsze wkładaliśmy do koszyka ze święconką, którą w sobotni poranek zanosiliśmy by ksiądz poświęcił w kościele. Dla mnie, jako dziewczynki zbliżające się święta kojarzyły się z porządkami, a ich bliskość wyznaczał dzień krojenia sałatki, która była stałym elementem wielkanocnego śniadania. Oczywiście składaliśmy sobie życzenia i odbywała się wspólna modlitwa – opowiada Ola.

Niesamowitość świąt zaznaczała się też z obecnością w kościele.

– Od Wielkiego Czwartku do niedzielnego poranka, spędzaliśmy w kościele wiele czasu. Liturgia była inna niż w pozostałe dni. Jako małe dzieci czasem zasypialiśmy na kolanach mam, ale nie było mowy by zostać w domu – wspominają zgodnie małżonkowie. Zanim następowało uroczyste, jedyne w roku takie śniadanie, obowiązkowa była rezurekcja.

– Udział w rezurekcji wiązał się dla mnie z sypaniem kwiatów. To było wyzwanie, bo skąd wziąć o tej porze roku płatki kwiatów? Dlatego dużo wcześniej korzystałam z każdej okazji, gdy ktoś przynosił kwiaty do domu lub byliśmy, gdzieś w gościach, gdzie stały bukiety, by zamówić sobie te kwiaty i suszyłam je. Nie było tego dużo, ale sypanie kwiatów na procesji to był wielki przywilej i nie mógł mnie ominąć. Dla młodej damy, jak się wtedy czułam, najgorzej było, gdy święta wypadały wczesną wiosną i było zimno. Mama kazała ubierać się w ciepłe spodnie, a ja chciałam w elegancką sukienkę. Mamy nie dało się jednak przekonać, co wywoływało łzy – śmieje się Ola.

Wraz z wiekiem święta nabierały głębszego sensu.

– Zaczynałem rozumieć to wszystko co się wydarza, jakie znaczenie dla mnie człowieka wierzącego ma fakt, że Jezus umarł za mnie na krzyżu i zmartwychwstał. W pełni jednak dotarło to chyba do mnie, jak byłem już dorosłym mężczyzną – przyznaje Paweł. Podobne doświadczenia ma Ola.

– Śpiewałam w scholi w mojej parafii u kapucynów i to doświadczenie jako pierwsze pokazało mi znaczenie tych świąt – mówi.

Kiedy pobrali się z Pawłem połączyli rodzinne tradycje.

– Nie było z tym problemu, bo w obu rodzinach święta przeżywane były podobnie. Ich centrum stanowiła liturgia i rodzinne świętowanie. Do dziś jest to dla nas czas spotkania z bliskimi, okazja do rozmów o sprawach ważnych i wielka radość. Gdy nasi synowie byli mali, zadawali wtedy wiele pytań dotyczących dlaczego tak świętujemy, po co chodzimy do kościoła tyle dni pod rząd, co znaczy zmartwychwstanie. Często był to punkt wyjścia do poważnych rozmów i dawania świadectwa. Mamy nadzieje, że nasi synowie, kiedyś w swoich rodzinach będą podtrzymywać te tradycje – podkreślają Ola i Paweł.

Klamrą spinającą wszystko był lany poniedziałek.

– My chłopaki robiliśmy wszystko, by oblać wodą kogo się dało, choć i nam samym nie raz oberwało się na mokro, ale nikt się tym nie przejmował – wspomina Paweł. Ola, jak to dziewczyna, wolała nie być oblana, ale, gdy jechali do wujka na wieś w poniedziałek wielkanocny, wiadomo było, że trzeba mieć rzeczy na zmianę.

– Oczywiście nasz punkt widzenia zmienił się, gdy to nasi synowie próbowali na nas kiedyś zastawić pułapkę, byśmy byli cali mokrzy. Efekt był taki, że podłoga była niemal po kostki w wodzie i wcale nie byliśmy zadowoleni, no ale każdy wiek ma swoje prawa – mówią małżonkowie.