Uznaliśmy, że nie możemy żyć na próbę

Dominika Tworek*

publikacja 17.06.2018 11:00

Prof. Jerzy Gałkowski mówi o miłości do uniwersytetu, przyjaźniach i pasji do nauki, randkach w kinie, o wycieczkach studentów z ks. Karolem Wojtyłą oraz o tym, kiedy pierwszy raz zobaczył jeansy.

Uznaliśmy, że nie możemy żyć na próbę Prof Jerzy Gałkowski na KUL. Czerwiec 2017 r. Leszek Wójtowicz

Dominika Tworek: Od początku studiował Pan na Lublinie?

Prof. Jerzy Gałkowski: Wcześniej to były studia na politechnice we Wrocławiu, potem miałem dwuletnią przerwę. Po prostu chorowałem.

Czyli najpierw politechnika, a potem filozofia…

Tak się zdarza. To był jakby dalszy ciąg, ponieważ byłem w technikum chemicznym. Szło mi dobrze, nie czułem natomiast powołania inżynierskiego. Idąc na politechnikę, myślałem o czymś innym. Ta choroba była dla mnie wyzwoleniem.

Pasja zwyciężyła.

Od zawsze pochłaniałem straszną ilość papieru. A w czasie choroby tym więcej, bo jest więcej czasu. I natrafiłem na artykuł, już teraz nie pamiętam, czy o Maritainie, czy samego Maritaina, w jednym z czasopism i zacząłem poszukiwać dalej. Strasznie mnie to zaciekawiło i wreszcie uznałem, że Wrocław Wrocławiem, politechnika politechniką, ale to KUL jest dla mnie jedyną możliwością.

Ile osób wtedy studiowało na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim?

Nieporównanie mniej niż teraz. Może jedna dziesiąta dzisiejszej liczby. Kiedyś byłem akurat w Krakowie, u mojego profesora Karola Wojtyły na kolacji, przyjechał jakiś gość z zagranicy i zaczął się pytać o KUL, gdy się dowiedział, że jestem studentem. Zapytał, ile osób studiuje. A miesiąc wcześniej była inauguracja i przypomniałem sobie sprawozdanie rektora, który o tym mówił... No niech Pani zgadnie, ilu było studentów?

Tysiąc?

Tysiąc sześciuset czterech. Pamiętam dokładnie (śmiech). Wie Pani, dlatego myśmy się wszyscy znali. Znaliśmy wszystkich profesorów i studentów, przynajmniej z widzenia. Ci z innych wydziałów też jakoś się rozpoznawali. Niestety, nie zawsze poznawaliśmy, tak jak to ktoś nazwał „braci podłączonych”.

Wszyscy na tak niewielkiej przestrzeni?

Wszyscy się znali, a ponieważ byliśmy jakby za murem, jak w getcie, nikt nie chciał, a oficjalnie nikt też nie mógł współpracować z KUL-em. Przełamaliśmy to później, zaraz o tym powiem. Wszyscy trzymaliśmy się razem z wielu względów, mogliśmy mieć mało kontaktu z zewnątrz, ale przede wszystkim KUL, czuliśmy to i byliśmy tym zachwyceni, był właściwie jedyną instytucją w Polsce, gdzie panowała wewnętrzna wolność. W środku każdego z nas i w środku instytucji. Na ile to było możliwe, bo jednak żyliśmy w kraju realnego socjalizmu.

Stosunek władzy komunistycznej do uniwersytetu nie był przyjazny…

Robili, co mogli, żeby nas zlikwidować. Metodą salami, jak to się wtenczas mówiło, czyli obcinali po plasterku, po plasterku, w bardzo różny sposób. Ale też my, osoby tworzące uniwersytet, mówię my, bo ja się czuję po prostu związany z nim, broniliśmy się, jak tylko można. Jak zlikwidowali Wydział Prawa i Wydział Nauk Społecznych, to Wydział Filozofii rozpoczął oprócz filozofii teoretycznej, studia z tzw. filozofii praktycznej, czyli właśnie ekonomię i socjologię oraz studia filozoficzno-psychologiczne, czyli po prostu psychologię. Limit przyjmowanych był wyznaczony z góry przez ministerstwo, natomiast egzaminy były po to, by najlepszych z tych zgłaszających się wyciągnąć. Oczywiście, że najlepszych, a nie najgorszych (śmiech). Było tak, że jednego roku klasyka dostała limit 5 osób. Więc nie wiem, czy profesorów u nich nie było więcej niż studentów. Jednym z pierwszych wyłomów, jakie miały miejsce, i nam się udał, było zorganizowanie Tygodni Filozoficznych, które odbywają się do tej pory. Zapraszało się na nie studentów z całej Polski. Pisało się, po cichu, że jest coś takiego, no i przyjeżdżali. Zapraszało się też profesorów z wykładami na te tygodnie, głównie KUL-owskich, ale także i z zewnątrz. Zdradzę Pani tajemnicę serca (śmiech). W 1958 roku, po takim tygodniu filozoficznym grupa, która zjechała, w tym moja żona, ja, Kazik Wójcik, Tosiek Stępień uznali, że fajnie by było spędzić razem wakacje w Świętej Lipce. Tam jest klasztor i sanktuarium, które prowadzą jezuici. Pojechała nas grupa około 40 osób, w tym profesorowie, między innymi ksiądz Kamiński, doktor Stępień, doktor Gogacz i Karol Wojtyła, który przywiózł maszynopis swojej nowej książki „Miłość i odpowiedzialność”. I my o tym dyskutowaliśmy. Siedzieliśmy na łące nad jeziorem i dyskutowaliśmy, ile się dało. I ta grupa spotyka się do dzisiaj, to jest już 60 lat. Później co rok umawialiśmy się tu i ówdzie, w różnych miejscach, zawsze w drugiej połowie sierpnia. A teraz jesteśmy już starzy i schorowani. Także tutaj, do tego pokoju zapraszamy. Ostatnio do nas przyjechała grupka 12-15 osób. Bardzo dziwni ludzie, zróżnicowane towarzystwo, bo oprócz naszej grupy, z której część została na naszym Uniwersytecie jako pracownicy, był (później profesor, a wtenczas asystent) matematyk z Łodzi, psycholog z Warszawy, który po zmianach politycznych został wiceministrem szkolnictwa wyższego, koleżanka, która była wicedyrektorem Muzeum Narodowego we Wrocławiu oraz koleżanka, która była pedagogiem i pracowała w więziennictwie. Różnej maści to byli ludzie. Później przez jakiś czas relacje były luźniejsze, bo zaczęły nam się rodzić dzieci.

Fascynujące, że dalej się spotykacie. Niesamowita zażyłość tych kontaktów.

Powiem Pani, że dzieci moich przyjaciół mówią do mnie wujku. Taki był mocny ten związek, że się nie rozróżniało rodziny od przyjaciół. Zwłaszcza, że rodzina na co dzień była daleko. Do domu jeździliśmy tylko na święta i na wakacje. Ja jestem z Wrocławia, jechało się 12 godzin pociągiem nocnym, napchanym do niemożliwości. Nie pamiętam, żeby mi się udało kiedykolwiek znaleźć miejsce siedzące. Ludzie byli napchani między przedziałami, na korytarzach i w ubikacji. Jak ktoś musiał iść do toalety, to tłum się robił jeszcze większy na korytarzu, żeby ktoś mógł wejść do intymnego miejsca (śmiech).

Dużo Pan opowiadał w różnych wywiadach o słynnych seminariach z Wujem. Jak wyglądał kontakt z innymi profesorami? Wszyscy byli równie sympatyczni, zabierali na wycieczki?

Bardzo często chodziliśmy z profesorami na wycieczki. Z ojcem Krąpcem, z księdzem Kamińskim i z innymi. Ojciec Krąpiec był bardzo ruchliwy, może nie był aż tak wysportowany, jak Karol Wojtyła, ale bardzo energiczny.

Jak spędzaliście wolny czas po zakończeniu zajęć?

Trzeba zrozumieć jedno, że w większości, nie wszyscy, ale prawie wszyscy mieszkaliśmy w akademikach. Akademik damski na Poczekajce był dosyć wygodny, ale męski akademik na ulicy, która się teraz nazywa Niecała, to był straszny prymityw. W niewielkim pokoju mieszkało 11 osób. Jedna szafa, albo i nie, stół, 4 czy 6 krzeseł. Wszystkie rzeczy trzymało się w walizce pod łóżkiem, a łóżka były piętrowe. Ciepła woda była raz w tygodniu, więc trzeba było się myć w paskudnie zimnej wodzie. Ręce i twarz to można umyć, z zębami było gorzej w takiej zimnej wodzie. W akademiku mieszkali bardzo różni ludzie. Siedzieliśmy tam, jak śledzie w beczce. Jedynie w sobotę można się było wykąpać. Ale musieliśmy jakoś żyć. Mieliśmy małą kuchenkę, ale nikt z niej nie korzystał. Jadaliśmy głównie na stołówce lub w barach mlecznych. Wobec tego właściwie cały dzień spędzaliśmy na KUL-u, tym bardziej że, jeśli chodzi o mnie i moją żonę, mieliśmy tak zwane stypendia zakładowe, czyli pełne wyżywienie. Byliśmy pomocami bibliotecznymi od segregowania i wypożyczania książek, wypisywania fiszek. Za akademik płaciliśmy grosze, to było 15 złotych miesięcznie, podczas gdy gazeta codzienna kosztowała 50 groszy albo złotówkę. Bieda była duża. Koleżanki na przykład, jak to dziewczyny, zawsze lubią się trochę podstroić, więc bardzo modny był przez jakiś czas egzystencjalizm, to była nie tylko filozofia, ale sposób życia, sposób ubierania się. No więc farbowały tenisówki na czarno. W modę zaczęły wchodzić czarne spodnie, czarne bluzki, ale to było charakterystyczne, że się smarowało tenisówki, które były takiego koloru nijakiego, na czarno. Jak przyszła moda na biel, to tenisówki barwiło się na biało pastą do zębów.

Jak wyglądała moda męska?

Myślę, że mężczyźni nie są tacy wrażliwi na modę. Po raz pierwszy zobaczyłem jeansy na moim koledze, który był reemigrantem z Francji, Edwardzie Stachurze.

Wróćmy do organizacji czasu wolnego. Jakie miejsca odwiedzaliście poza uczelnią?

Jeśli chodzi o sprawy zewnętrzne: kino i teatr, i jeszcze filharmonia. Do kina chodzili wszyscy. Do teatru dużo mniej, a do filharmonii jeszcze mniej. Tak to wyglądało.

Zabierał Pan żonę na randki do kina?

Owszem. Chodziliśmy do kina, do teatru, do filharmonii. Czasami chodziliśmy do kawiarni, ale było ich może ze 3 lub 4 w Lublinie. Był bardzo dobry Teatr im. Juliusza Osterwy. Tutaj grali dobrzy polscy aktorzy, między innymi Jan Machulski, czy Stanisław Mikulski. No i oczywiście, dobre sztuki były grane. Namiętnie się chodziło do kina. A jak się trafił amerykański film, to ho ho. Nieważne, że był kiepski, ale był amerykański. No i chodziło się na wycieczki przede wszystkim. Często robiliśmy zbiorowe wypady. Teraz to wszyscy chodzą pojedynczo. Nie jest modne chodzenie zbiorowe, a wtenczas mieliśmy grono przyjaciół i wspólnie spędzaliśmy czas. Mieliśmy też tutaj wewnętrzne rozrywki. Był bardzo dobry chór. Byłem chórzystą w dziecięcym chórze radiowym we Wrocławiu, więc zapisałem się do chóru na pierwszym roku z całą radością. Później rozpoczął się kabaret filozoficzny - Eutrapelia. Spektakle były między św. Katarzyną a św. Cecylią, w listopadzie, ponieważ jedna jest od muzyki, a druga od filozofii. Na początku była to impreza dwuczęściowa, część poważna i kabaretowa. Na pierwszym roku załapałem się na ostatnią część poważną i proszę sobie wyobrazić, że przedstawiano Platoński dialog „Ucztę”, a ja, ponieważ byłem grubasem, zostałem Sokratesem. Koleżanki mnie ubrały w prześcieradło, a na stole - ponieważ uczta, stał talerz z jabłkami i jak zapomnieliśmy kwestii to się brało jabłko, a z tyłu ktoś podpowiadał (śmiech). W części kabaretowej uczestniczyłem długo, jak i wiele innych osób, Tosiek Stępień, który grał na pianinie, komponował i pisał teksty, Halina Bortnowska, Michał Heller, i wielu, wielu innych. Ksiądz Kamiński też brał w tym udział. On był bardzo wesołym człowiekiem, bardzo lubił Eutrapelię. Strasznie się śmiał, my tam dobrze „przejeżdżaliśmy” się po profesorach i jego szalenie to bawiło, cieszył się ogromnie, że ma przypiętą jakąś łatkę. Niektórzy się obrażali.

Jakieś tematy polityczne przewijały się w kabaretach?

W kabaretach mniej, bo było to po prostu niebezpieczne. Jeśli zamknęliby Uniwersytet Warszawski, to by go później musieli otworzyć. Ale jeśliby zamknęli KUL, to już na amen. Więc mieliśmy świadomość, że z jednej strony nie możemy się poddać i nie możemy się bać, ale z drugiej strony rozsądek musiał być jakoś zachowany. Więc bardziej poruszaliśmy sprawy wewnętrzne - dostawało się profesorom i kolegom. Różnie to było. Młodzi ludzie nie zawsze są umiarkowani w języku i nie zawsze są roztropni, nie zawsze są mili i grzeczni. Pamiętam, były takie dwie koleżanki, bardzo ładne zresztą, studentki, ale wyraźnie starsze, przekraczały już przeciętny wiek studencki, a dodatkowo były bardzo śmiałe w makijażu, więc któregoś roku koncert życzeń się odbywał, no i żeby nie było zbyt poważnie, tym dwóm zadedykowaliśmy arię ze Strasznego Dworu „Te stare malowidła dwa na względzie wasze miej”. To było brzydkie.

Obraziły się?

No chyba tak, ale to było bardzo niegrzeczne z naszej strony, młodzi ludzie nie mają umiaru w takich sprawach.

Nie nadzorował tego ktoś patrzący bardziej rozsądnym okiem?

Mieliśmy wtedy całkowitą swobodę. To znaczy, był zapraszany na naszą próbę generalną ktoś ze starszych, ale mieliśmy bardzo dużo swobody. Jak jakiegoś wykładowcy albo profesora nie lubiliśmy, to dostawał dobrze po uszach. Był taki jeden, zresztą bardzo krótko na KUL-u, bardzo nieciekawy wykładowca i miał takie swoje powiedzonko. Ludzie często mają jakieś słówka, zwroty, które cały czas powtarzają. No więc z przodu na scenie stał ten niby profesor i wygłaszał swój wykład, a że ciągle to słówko wtrącał, to było wiadomo o kogo chodzi, a z tyłu za nim stał kolega z dwoma pustymi dzbanami i przelewał z pustego w próżne. Mieliśmy zagrywki tego typu.

W takim razie, ciężko było u niego zdać egzamin?

Nie, on się nas bał (śmiech). Ale niektórzy profesorowie nie byli zadowoleni, jak o nich się nic nie powiedziało. Jak się nie mówiło, to znaczy, że byli obojętni. Pamiętam, jak kiedyś dokuczyłem staremu profesorowi i on mnie złapał na następny dzień na korytarzu i powiedział: „Nie zapomnę Panu do końca życia!” i mi się wtedy głupio zrobiło i jest do dzisiaj. Pomimo, że to, co zrobiłem nie było jakieś bardzo przykre, ale profesor nie był wrażliwy na humor, a to miało być przecież jedynie żartem. Przy okazji opłatków sekcyjnych, czy wydziałowych odbywały się też wystąpienia kabaretowe. Na jednym z takich opłatków na naszym wydziale w pierwszym rzędzie siedzieli profesorowie, między innymi ks. Kamiński, logik, oraz ks. Mazierski, kosmolog, i paru innych. Kamiński to była wielka i znana figura. Wyszedł kolega, który się zajmował prestidigitatorstwem, więc różne sztuczki wyczyniał, w pewnym momencie poprosił księdza profesora o kapelusz. Postawił go na stołku. Wbił do niego jajko, wsypał mąkę, dodał wody, pomieszał. Kamiński się śmieje, a Mazierski mówi „Stachu, co Ty teraz zrobisz z tym kapeluszem?”, na co dostał odpowiedź „Bom ja głupi, dałem Twój kapelusz!” (śmiech). Profesorowie sami sobie też robili różne psikusy. Życie studenckie było w tamtym czasie takie... różne. Były niebezpieczne rzeczy oraz te miłe i przyjemne.

Jakie niebezpieczne sytuacje Was spotykały?

Z tych niebezpiecznych to na przykład rewizje w domach akademickich, aresztowania profesorów i studentów. Profesor Leon Koj, który wtenczas był studentem jeszcze, należał do Sodalicji Mariańskiej. Pewnego razu zniknął i wrócił po dwóch latach. I my, studenci, czuliśmy na własnych plecach takie sytuacje. Na przykład kiedyś pojechaliśmy na wakacje koło Szczecinka. To był obóz sygnowany przez Klub Inteligencji Katolickiej w Warszawie, byliśmy z nimi w ciągłym kontakcie. Płynęliśmy kajakami rzeką i nagle nad nami zaczyna krążyć kukuruźnik (mały dwupłatowiec), a po jakimś czasie smutni panowie w wołdze stanęli nam na drodze, mówiąc „Nielegalnie tutaj przebywacie!”, pytamy „Jak to nielegalnie?”, „Nielegalnie i już!”. Złapali nas i odstawili nas na dworzec. „Natychmiast się rozjeżdżać!”. Przypilnowali nas, a my musieliśmy się rozjechać.

Jaki stosunek mieli mieszkańcy Lublina do KUL-u?

Bardzo pozytywny na ogół. Jeśli się coś chciało, robiło, wystarczyło tylko powiedzieć „Jestem z KUL-u” i było od razu pełne zaufanie. Tak to przynajmniej odczuwaliśmy. Oczywiście nie wszyscy z nas na ten szacunek zasługiwali.

Jak wyglądały relacje międzyuczelniane?

Z UMCS-em nie mieliśmy żadnych. To była żelazna brama z ich strony. Chodziło o sprawy ideologiczno-polityczne. Z KUL-em nie mogli się zadawać. Wszystko wyrównało się dopiero w czasach „Solidarności”. Mieliśmy za to dobre stosunki z Politechniką i Akademią Medyczną ale na tej zasadzie, że KUL to przede wszystkim dziewczyny, około 70-80 %, natomiast tamci studenci to chłopaki. Dlatego relacje były dobre (śmiech).

Lublin tętnił studenckim życiem?

Po pierwsze, Lublin był o wiele mniejszym miastem niż jest dzisiaj, nie tylko terytorialnie, ale i ludnościowo. Więc jeśli jest nasz uniwersytet, jest UMCS, jest Akademia Medyczna, jest dzisiejszy Uniwersytet Przyrodniczy, a ówczesna Wyższa Szkoła Rolnicza, Politechnika, która najpierw była Wyższą Szkołą Inżynierską, to studentów było sporo i byli widoczni. Może nawet bardziej niż teraz. Choć teraz jest ich dużo więcej.

Słyszałam, że lata 50-te to czasy świetności lubelskich klubów jazzowych.

Były kluby jazzowe, był kabaret w restauracji Czarcia Łapa, była tak zwana Nora na Krakowskim Przedmieściu. Sami studenci też tworzyli pewną kulturę miasta.

W akademiku był zwyczaj spożywania alkoholu?

Pewnie niektórzy spożywali. U nas w pokoju przyjęła się taka zasada, że od czasu do czasu kupowaliśmy sobie wino.

Wino marki wino, czy może takie z wyższej półki?

Ta wyższa półka wcale nie była taka wyższa. Jeśli można było dostać i mieliśmy pieniądze, to kupowaliśmy bułgarskie lub węgierskie wina. To wyglądało tak, że piło się butelkę. Jak nas było jedenastu w pokoju to każdy dostał pół łyczka, jak nas było czterech, to już coś więcej. Ale mieliśmy kilku kolegów, co lubili się upić. Nawet jednemu zrobiliśmy takiego brzydkiego psikusa. Kupiliśmy mu butelkę wódki i środki przeczyszczające, które w niej rozpuściliśmy. Obróciło się to, niestety, przeciwko nam, bo nasz pokój był bardzo blisko ubikacji na tym piętrze, a ten tak całą noc musiał biegać (śmiech).

Dużo tych brzydkich psikusów.

Co zrobić. O, był jeszcze inny. Było dwóch braci. Jeden z nich bardzo lubił cukier i jak przychodził do pokoju i stało na stole jakieś naczynie z cukrem, to od razu wysypywał sobie na rękę i wyżerał. Jego brat postanowił go oduczyć. Przyniósł do nas cukiernicę, w której był cukier wymieszany pół na pół z solą. Takie były dowcipy. Ale były też i dobre rzeczy, na przykład wspólne uczenie się czy pomaganie drugiemu. Ci, którzy byli na klasyce, pomagali w łacinie, czy grece. Ci którzy znali matematykę, pomagali w matematyce i tak dalej. Tylko to jest mniej widoczne niż psikusy.

Wspominał Pan o pracy w bibliotece i czasie wolnym spędzanym na KUL-u. Jak w takim razie spędzaliście weekendy? Uniwersytet funkcjonował? Był otwarty?

W sobotę był otwarty, jasne. W niedzielę tylko stołówka była otwarta. Nie było wolnych sobót, chociaż mieliśmy mniej zajęć, powiedzmy jedną czwartą tego, co w inne dni, ale jednak były zajęcia, a w niedzielę też przychodziliśmy na KUL do stołówki na obiad. Większość spędzanego razem czasu to było gadanie, dyskusje, kłótnie naukowe. Bo, naturalnie, jak się jest na pierwszym roku, to się jest najmądrzejszym na świecie, oczywiście żadnych tajemnic naukowych nie ma, a jak ktoś ma inne zdanie to jest całkowicie głupi, prawda? No więc dyskusje były. Były również studenckie czasopisma naukowe. Oczywiście pisane na maszynie. Nasza biblioteka uniwersytecka była jedną z najlepszych w Polsce, jeśli chodzi o humanistykę. No i siedziało się w bibliotece na Chopina. W sali głównej, bądź czytelni czasopism. Jak ktoś potrzebował się czegoś dowiedzieć, to spędzał tam mnóstwo czasu.

Pochłaniały Pana głównie książki filozoficzne?

Oczywiście, ale nie tylko. Literatura i muzyka to była moja wielka pasja. Oprócz tego sport.

Właśnie chciałam zapytać o Pana pozauczelniane pasje.

W średniej szkole uczęszczałem do Szkolnego Klubu Sportowego. Sam grałem w siatkówkę sporo, ale na tym się nie kończyło. Trenowałem też w klubie pływackim, wioślarskim, ale najwięcej zabawiałem się lekkoatletyką. I to do tego stopnia, że umówiliśmy się z kolegami i poszliśmy na kurs sędziowski. W taki oto sposób zostaliśmy sędziami. Niestety, jak przyjechałem na KUL, byłem po ciężkiej chorobie i o żadnym sporcie nie było mowy, ale później zaskoczyło mnie coś, co na długie lata mi zostało, mianowicie, pasja żeglarska. A poza tym na ogół były to wycieczki. Przede wszystkim piesze. Albo na przykład można było gdzieś dojechać, stamtąd połazić i wracać. Pamiętam, że pojechaliśmy do Firleja całą grupą żeglarską. Cały dzień żeglowaliśmy. Upał był, pieniędzy nie było, spóźniliśmy się w dodatku na ostatni autobus do Lublina. No to co zrobiliśmy? Szliśmy pieszo. Księżyc świecił jak wariat, cudowna pogoda, śpiewaliśmy, to było coś wspaniałego.

Widać, że Pan promienieje, wspominając tamte czasy.

To, co się działo na KUL-u wspominam z wielką radością. Tu było całe nasze życie. Człowiek był młody i mimo tej piekielnej czapy polityczno-ideologicznej uznaliśmy, że nie możemy pozwolić sobie na to, żeby żyć na próbę. W kraju się co innego robiło, a co innego mówiło. Z pewnym narażeniem staraliśmy się być szczerzy z otoczeniem. Nie było to zawsze bezpieczne, ale gdybyśmy nie byli tak szczerzy, to by to dla nas było z innego powodu niebezpieczne, bo moglibyśmy sami stać się zakłamani. Często trzeba było jednak zachować pewne pozory, pójść na pewne koncesje z układem politycznym, by w ogóle przeżyć. Mieliśmy w sobie wielką nadzieję, chociaż powiem szczerze, nie wierzyłem, że dożyję wolności. Zawsze mówiłem, że jak moje dzieci albo wnuki będą miały dużo szczęścia, to dożyją. Być może dzieci, ale ja nigdy. Ale żyję w wolnej Polsce już ćwierć wieku.


* Dominika Tworek jest studentką w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej KUL.