Jak wojna przyszła do Lublina

Agnieszka Gieroba Agnieszka Gieroba

publikacja 01.09.2018 08:30

1 września, lubelskie szkoły były normalnie otwarte. Uczniowie zjawili się po wakacjach, ale zostali odesłani do domu. Wiadomość, że nie będzie lekcji bo wybuchła wojna nic nie mówiła. Oczywiście do czasu.

Ulica Chopina w Lublinie Ulica Chopina w Lublinie
Uszkodzony samochód podczas pierwszego bombardowania miasta
Archiwum Urzędu Miasta

W lipcu 1939 roku, w związku z zaostrzającą się sytuacją międzynarodową postanowiono, że w razie wybuchu wojny Lublin stanie się tymczasową siedzibą prezydenta RP, a okoliczne miasteczka – poszczególnych ministerstw.

Mimo niepokojących wieści nikt jednak nie wierzył, że wojna rzeczywiście wybuchnie, a nawet jeśli, to Lublin i tak miał znaleźć się w strefie, do której działania wojenne z pewnością nie dotrą. Nastroje mieszkańców miasta były zgoła optymistyczne.

- Ach jakiż był zapał i entuzjazm ludzi przy kopaniu zygzakowatych rowów przeciwlotniczych. Ta akcja miała największe rozmiary na dużym placu, róg Okopowej i Lipowej. Przychodziły tam całe kompanie pracowników ze śpiewem na ustach. Nie było dostatecznej ilości łopat i kilofów, tylu ludzi chciało robić coś, by pomóc w obronie miasta. Rosło serce lublinian, gdy żołnierze ustawili w kilku miejscach miasta działka przeciwlotnicze: na Czechowie, Tatarach i na boisku szkoły Staszica - wspomina Zdzisław Czekajski.

Już 2 września rano nad Lublin nadleciały samoloty i zrzuciły pierwsze bomby. Głównym celem była Lubelska Wytwórnia Samolotów. Mimo prób obrony, samoloty niemieckie wywołały panikę wśród personelu. Podczas ucieczki zginęło bądź zostało rannych ponad 200 robotników. Celem nalotów stały się ponadto szkoła przy ulicy Długiej oraz lotnisko sportowe w Świdniku.

Krakowskie Przedmieście we wrześniu 1939 roku   Krakowskie Przedmieście we wrześniu 1939 roku
Archiwum Urzędu Miasta
- Wybuchła panika, ludzie uciekali, kryli się do bram. Nie trwało to długo, ale straty były ogromne. Pierwszego rannego w moim życiu zobaczyłem w pobliżu kościoła kapucynów. Siedział w takim koszu motocyklowym, a ktoś stojący obok podtrzymywał mu głowę - – wspomina pan Jerzy Salnicki. .

Swoimi wspomnieniami z pierwszych dni wojny w Lublinie dzielił się też zmarły niedawno obrońca Lublina płk. Władysław Rokicki.

Władysław został zmobilizowany do wojska do 27. Kompanii Łączności Dywizji Wołyńskiej w Kowlu. W połowie sierpnia niemal cała dywizja opuściła Kowel, jadąc na Pomorze. Władysław jednak, przydzielony tymczasowo do magazynu, by wydawać żołnierzom rezerwistom buty, do swojej kompanii miał dotrzeć później. Plany te pokrzyżował wybuch wojny. Nocą ruszył pociąg pełen żołnierzy, którzy mieli dołączyć do Armii Pomorze. 3 września transport ten znalazł się na przedmieściach Lublina. W dzień nie było mowy o podróży w obawie przed samolotami niemieckimi, więc wiadomo było, że pociąg stał będzie do wieczora.

 – Poprosiłem wtedy o przepustkę. Chciałem wyjść na miasto, zobaczyć, jak wygląda sytuacja w moich rodzinnych stronach. Dostałem zgodę. Razem z kolegą dotarliśmy do centrum. Obok kościoła kapucynów na Krakowskim w 1939 roku stał budynek, w którym mieścił się bank. Trafiła w niego bomba. Na ulicę wysypały się pieniądze. To był dziwny widok. Poszliśmy dalej. W Ogrodzie Saskim mieszkańcy spontanicznie zaczęli kopać rowy, przygotowując się do obrony miasta. Ten widok chwytał za serce – opowiadał pan Władysław.

Nie było już szans dostać się do Armii Pomorze, więc żołnierzy z Kowla zakwaterowano w koszarach w Lublinie przy Alejach Racławickich.

Przez Lublin przewijały się tysiące uciekinierów z zachodniej Polski. Zajmowali wszystkie drogi i każdy kawałek wolnego miejsca. Było jednak jeszcze w miarę spokojnie, Władysław więc postarał się o przepustkę, by odwiedzić w Krężnicy rodzinę.

- Wsiadłem na rower, ale wtedy drogi były zupełnie inne niż dziś. Wszędzie kocie łby, więc jazda na rowerze nie była łatwa i zabierała dużo czasu. Jechałem pod prąd tłumowi, który uciekał zza Wisły. Dotarłem do domu. Na naszym podwórku było pełno ludzi. Mama starała się wszystkich ugościć. Ludzie byli wymęczeni, ale miejscowi starali się im pomóc, jak tylko można. Byłem wtedy w domu może dwie godziny. Serce się ściskało, ale chciałem wracać do jednostki, niepewny, co się może wydarzyć - opowiadał.

Kontrolę nad miastem przejęło wojsko, organizując obronę. Na jej czele stanęli wówczas gen. Mieczysław Smorawiński i płk Piotr Bartak. Rozpoczęło się formowanie w Lublinie armii. Od miejscowości nazwano ją armią „Lublin”. Miasta niestety nie udało się uratować.