Doświadczyliśmy miłosierdzia - dają świadectwo małżonkowie

Agnieszka Gieroba Agnieszka Gieroba

publikacja 29.04.2019 08:15

Andrzej i Agnieszka są małżeństwem od 26 lat. Mają cztery dorosłe córki i doświadczenie, że gdyby nie Boże miłosierdzie, problemy mogłyby ich przygnieść, a rodzina się rozpaść.

Agnieszka i Andrzej zawierzyli miłosierdziu Bożemu. Agnieszka i Andrzej zawierzyli miłosierdziu Bożemu.
Agnieszka Gieroba /Foto Gość

Życie, jak to życie – codzienność bez fajerwerków, ciężka praca, gospodarstwo, ograniczenia finansowe, do tego problemy z dziećmi.

– Myślę, że jesteśmy zwyczajni, jak większość ludzi. Zawsze próbowaliśmy związać koniec z końcem, chodziliśmy do kościoła, staraliśmy się, by naszym dzieciom było dobrze. Tak płynął dzień za dniem, ale serce było niespokojne – mówi Andrzej Gozdek.

Którejś niedzieli w ich kościele w Jastkowie podczas Mszy św. podszedł do nich ksiądz proboszcz i poprosił, by przyszli do zakrystii. Kiedy się pojawili popatrzył na nich i powiedział, że widziałby ich w Domowym Kościele, czyli wspólnocie dla małżeństw.

– Pomyślałem wtedy, czemu nie? Spotkaliśmy się z innymi małżeństwami, które były już zaangażowane w rodzinną gałąź Ruchu Światło–Życie i bardzo mi się to spodobało. Poczułem, że znalazłem się w jakimś miejscu życzliwym, gdzie łatwiej będzie mi szukać odpowiedzi na różne pytania. Nieco inaczej podeszła do tego moja żona, o czym dowiedziałem się później – śmieje się Andrzej.

– Ja jestem ostrożna w różnych sprawach, więc nie było we mnie entuzjazmu na początku naszego bycia we wspólnocie. Widziałam jednak, jakie to ma znaczenie dla mojego męża, dlatego chodziłam z nim na spotkania, aż w końcu i sama zobaczyłam, że to nas umacnia i ratuje w wielu sytuacjach – przyznaje Agnieszka.

Obraz Jezusa Miłosiernego.   Obraz Jezusa Miłosiernego.
Katarzyna Gumowska

Mimo zaangażowania we wspólnotę miłosierdzie Boże wciąż było teorią. Małżonkowie wiedzieli, że jest, ale nie doświadczali na własnej skórze, jak wielką ma moc i jak przemienia świat.

- Ja jestem dusza niespokojna, którą zawsze nosi. Marzyło mi się pojechać gdzieś, zobaczyć kawałek świata, ale z finansami było krucho. Czwórka dzieci, dom na utrzymaniu, na zachcianki i podróże pieniędzy nie było. Dlatego, gdy przyszedł rok jubileuszu 2000 lat chrześcijaństwa i dowiedziałem się, że z naszej parafii organizowany jest wyjazd na kanonizację siostry Faustyny do Rzymu, odezwało się we mnie wielkie pragnienie, by tam być. Wtedy chyba pierwszy raz bliżej przyjrzałem się miłosierdziu Bożemu, sięgnąłem po „Dzienniczek” i sam nie wiem w jaki sposób znalazły się pieniądze, bym mógł w tej pielgrzymce uczestniczyć. Tak się stało i gdzieś chodziło mi po głowie, że to miłosierdzie Boże przyszło mi z pomocą – opowiada Andrzej.

Rzeczywiście pojechał do Rzymu i bardzo przeżył to, co usłyszał na temat miłosierdzia. Żeby jednak rzeczywiście tym żyć i ufać bezgranicznie, że Bóg jest miłosiernym Ojcem, musiało minąć jeszcze dużo czasu i wydarzeń.

– Niedługo potem zmarł mój ojciec. Nie mogłem się z tą nagłą śmiercią pogodzić. Przeżyłem kryzys wiary. Chodziłem do kościoła, ale moje serce było zamknięte. Przebudzenie przyszło dopiero po kilku latach – przyznaje Andrzej.

Dobrze pamięta tamtą chwilę, kiedy miłosierdzie Boże stało się bardzo realne. Jego siostrzenica ciężko zachorowała. Krwiak w mózgu wymagał poważnej operacji. Cała rodzina bardzo to przeżywała.

– Ja też, choć wiadomo, gdyby to było moje dziecko przeżywałbym jeszcze bardziej. Mama jednak poprosiła mnie, bym zawiózł ją do szpitala. Nie było problemu, jak stałem wsiadłem w samochód i pojechaliśmy. Zobaczyłem siostrzenicę półprzytomną, gdy wieziono ją na salę operacyjną. Spojrzałem na moich bliskich i byłem świadomy wielkiego lęku o życie dziewczyny i naszej bezradności. Wtedy stanął mi przed oczami Jezus Miłosierny i zacząłem w sercu wołać, by uratował to dziecko, a ja już nigdy nie zapalę papierosa. Operacja się udała, siostrzenica wyzdrowiała. Dziś jest dorosła, wyszła za mąż, spodziewa się dziecka. Ja od tamtej pory nie palę. Bóg nie tylko ją uratował, ale i mnie. Kto wie, co byłoby z moim zdrowiem jakbym palił cały czas? Przede wszystkim jednak dotarło do mnie, że miłosierdzie Boże jest realne i że jak się go doświadcza, nie można zatrzymywać tego dla siebie – mówi.

Dlatego, gdy powstała diakonia miłosierdzia Ruchu Światło–Życie, zaangażowali się w jej działalność.

– Świadomość, że miłosierny Bóg czuwa nad nami, nie pozwoliła nam być obojętnymi. Sami rzuciliśmy się w Jego ramiona, kiedy przyszły problemy z naszymi własnymi dziećmi. Było ciężko, łącznie z tym, że jedna z córek próbowała się otruć. Bez Boga nasza rodzina by nie przetrwała – mówią małżonkowie.

Jak żyć miłosierdziem Bożym, uczą się cały czas.

– Są takie chwile, że nie wiadomo, skąd człowiek nabiera odwagi, by podejść do kogoś obcego porozmawiać, spojrzeć mu w oczy. To też owoce bycia członkiem diakonii miłosierdzia, gdzie uczę się, że nie zawsze chodzi o to, by biednemu dać pieniądze, ale przede wszystkim o to, by zobaczyć w nim człowieka i okazać szacunek – mówi Andrzej.

Któregoś dnia robił zakupy w miejscowym sklepie, pod którym z piwem zawsze wystaje kilku panów. Wszyscy są miejscowi i z Andrzejem znajdą się od dziecka. Nie mieli więc problemów, by podchodzić i prosić, by dał im 2 zł na piwno.

– Zwykle dawałem, ale tamtego dnia, gdy podszedł do mnie mój bliski kolega z podwórka i zapytał, czy mam 2 złote, powiedziałem, że mam, ale nie dam. Popatrzył na mnie i zapytał dlaczego? Powiedziałem wtedy do niego: „Krzychu znamy się całe życie i muszę ci powiedzieć, że zależy mi na tobie. Dlatego nie dam ci pieniędzy, bo kupisz alkohol, napijesz się, wrócisz do domu, narozrabiasz, może twoi bliscy będą płakać z tego powodu. Nie chcę mieć udziału w tym grzechu, ale jeśli chcesz pogadać, zawsze może do mnie przyjść”. Przyglądał mi się w milczeniu i odszedł. Jakiś czas później spotkałem go idącego drogą. Mówię: cześć, co słychać?, a on mi na to, że dziękuje, że nikt z nim wcześniej tak nie rozmawiał. Nie przestał pić, ale mnie nie prosi o pieniądze i mam nadzieję, że jakieś ziarno zasiane podczas tamtej chwili może kiedyś wyda owoc – mówi Andrzej.

Dziś diakonie miłosierdzia wyrosłe z Ruchu Światło–Życie działają w różnych częściach Polski. Każda podejmuje działania na rzecz potrzebujących w swojej diecezji, rozeznając potrzeby i możliwości. Jednak początek takiej posługi zrodził się w Lublinie.

Był rok 2002. Wtedy to zaczęły pojawiać się sygnały w kręgach wspólnoty, i nie tylko, że ktoś stracił pracę i nie ma środków do życia. Już wtedy znalazły się osoby, które – mając świadomość działania i siły wspólnoty – próbowały zaradzić trudnej sytuacji. Oazowicze z parafii Matki Bożej Różańcowej w Lublinie wybrali się do proboszcza z konkretną propozycją: zakładamy parafialne biuro pośrednictwa pracy. Nie prosili o finanse, tylko o zgodę. Ksiądz proboszcz wysłuchał od początku do końca ich propozycji i zgody udzielił. Udostępnił też kancelarię parafialną i telefon na dwie godziny dwa razy w tygodniu. Udało się zdobyć kilka etatów, przeprowadzić parę szkoleń, ale głównie były to dorywcze prace międzysąsiedzkie: opieka nad dziećmi czy starszymi, mycie okien, skopanie działki, pomoc przy remontach mieszkań. Wtedy to powstał pomysł, aby takie działania przenieść na łono wspólnoty.

Stało się też jasne, że diakonia nie może być tylko grupą akcyjną. Jej członkowie zapragnęli również sami się formować i być apostołami Bożego miłosierdzia, szerząc tę formę kultu. Przede wszystkim modlili się koronką, z którą Jezus związał tak wiele obietnic, a możliwości działania przychodziły same.

– W naszej formacji chcemy uczyć się bycia z drugim człowiekiem, dostrzegania jego problemów, nie tylko tych materialnych, ale też duchowych – zaznaczają członkowie diakonii.

– Jest wśród nas wiele osób, które nie cierpią z powodu braków materialnych, ale z braku odczucia Bożej miłości, przebaczenia, ufności w to, że nic nie jest jeszcze stracone w ich życiu – dodają członkowie diakonii. Pomysł z Lublina rozprzestrzeniał się dalej, a dzieła miłosierdzia podejmowało coraz więcej osób z różnych stron Polski.