25 lat temu zmarł ks. Andrzej Lipczyński

ks. Stanisław Duma

publikacja 29.07.2019 10:10

Był kapłanem naznaczonym cierpieniem, jednocześnie pełnym pogody ducha i zapału. W tym roku przypada 60. rocznica urodzin, 35. rocznica święceń kapłańskich i 25. rocznica śmierci niezwykłego kapłana ks. Andrzeja Lipczyńskiego.

Ks. Andrzej Lipczyński. Ks. Andrzej Lipczyński.
Archiwum

Nie warto spędzać nocy na zamartwianiu się rzeczywistymi lub urojonymi smutkami, roztrząsając niepokojące problemy. Ale warto postanowić, że będzie się szczęśliwym w tym szarym dniu. To, czego nie da się zmienić, wystarczy z ufnością zawierzyć Bogu - pisał Rainer Haak. Słowa te przywołują wspomnienia o kapłanie, koledze i przyjacielu, śp. ks. Andrzeju Lipczyńskim. Odnajduję w nich ślad jego osobistej historii naznaczonej wielkim cierpieniem, które stało się dominantą jego kapłańskiego życia, a także przyczyną przedwczesnego odejścia. Każdy dzień jego kapłaństwa był takim właśnie darem, którym mimo cierpienia potrafił się cieszyć, za który także Bogu dziękował.

Ks. Andrzej przyszedł na świat w Lublinie 20 lipca 1959 roku. Rodzice Teodora (z Niezabitowskich) i Edward Lipczyńscy mieszkali w Wąwolnicy. Słynąca łaskami Matki Bożej Kębelskiej miejscowość była świadkiem szczęśliwego dzieciństwa i młodości Andrzeja. Miłością rodziców dzielił się ze swoją młodszą siostrą Renatą. Jako szkołę średnią wybrał Technikum Ogrodnicze w nieodległych Kluczkowicach. Zarówno ówczesny proboszcz wąwolnicki Ks. Józef Gorajek, jak również Ks. Czesław Bielec, proboszcz z Wrzelowca, który katechizował młodzież Technikum Ogrodniczego, byli zgodni w opinii, że Andrzej Lipczyński wyróżniał się nie tylko jako wzorowy uczeń, ale także jako młodzieniec pobożny, chętnie posługujący przy ołtarzu, najpierw jako ministrant, a potem jako uzdolniony lektor. Andrzej nie zaskoczył ani kapłanów w rodzinnej miejscowości, ani najbliższych, gdy po uzyskaniu świadectwa maturalnego w 1979 roku oznajmił decyzję o wstąpieniu do Seminarium Duchownego w Lublinie.

Rocznik seminaryjny Andrzeja wyrastał ponad przeciętność. Z tego rocznika pochodzą dzisiejsi profesorowie KUL, UKSW i wielu znakomitych duszpasterzy. Andrzej najlepiej czuł się wśród kolegów gorliwych i ambitnych, którzy w przestrzeniach wiary i miłości do Chrystusa i Kościoła, modlitwą i pracą zdobywali walory serca i umysłu. Już na pierwszym roku zwrócił na siebie uwagę poczuciem estetyki i zmysłem artystycznym. Został członkiem sekcji plastycznej. Jego pomysły wielokrotnie były wykorzystywane przy artystycznej oprawie wydarzeń z życia seminarium.

Podczas drugiego roku studiów pojawiły się pierwsze objawy choroby stawów: najpierw wysychanie, a następnie postępujące zwyrodnienia. Nikt z lekarzy nie określił jednoznacznie źródła choroby. Sam Andrzej kojarzył to z faktem przemarznięcia podczas listopadowej kwesty na cmentarzu. Diagnoza lekarska brzmiała złowieszczo: postępujący gościec stawowy. Rozpoczęła się walka o maksymalne spowolnienie choroby. Odtąd czas formacji seminaryjnej dla Andrzeja splatał się z walką o zdrowie i sprawność. Mimo wysiłków lekarzy i dostępu do najnowszych osiągnięć medycyny, pod koniec studiów wziął do ręki kulę ortopedyczną, z którą nie rozstał się już do końca.

Rada wychowawców i profesorów, dopuszczająca kandydatów do święceń, mimo wątpliwości, pozytywnie odpowiedziała na prośbę alumna Andrzeja. Niezwykły to był widok kandydata do święceń idącego z nieodłączną już laską, z trudem kładącego się krzyżem na posadzce katedry, a jednocześnie tak wzruszonego i szczęśliwego.

Lata 80. to w historii Kościoła lubelskiego czas budowy kościołów i innych obiektów sakralnych. W ciągu kilku lat liczba świątyń niemal podwoiła się. W konsekwencji potrzebne stały się nowe zastępy kapłanów. Mimo że wraz z pontyfikatem Jana Pawła II liczba powołań znacząco wzrosła, liczba absolwentów Seminarium Duchownego wciąż była niewystarczająca w stosunku do potrzeb diecezji. Dlatego biskup Bolesław Pylak podjął decyzję o skróceniu ostatniego roku studiów seminaryjnych i przyśpieszeniu święceń kapłańskich, przy zachowaniu wszystkich wymaganych prawem przedmiotów i egzaminów. Ks. Andrzej wraz z kolegami byli drugim rocznikiem, których święcenia kapłańskie wypadały w grudniu. Było to dokładnie 15 grudnia 1984 roku. W dniu święceń każdy neoprezbiter otrzymał nominację kierującą niezwłocznie do pracy. Zatem po święceniach i bożonarodzeniowej prymicji w rodzinnej Wąwolnicy, ks. Andrzej Lipczyński rozpoczął posługę w parafii wówczas jeszcze błogosławionej Jadwigi Królowej.

Parafia Bł. Jadwigi obejmowała wówczas osiedla Wieniawskiego i Chopina. Rozpoczęto też budowę osiedla Karłowicza. Na przełomie lat 1984 i 85 parafia liczyła kilkanaście tysięcy wiernych. Czas styczniowy to – jak wiadomo – wizyty duszpasterskie. Ks. Andrzej od 27 grudnia począwszy, z wyjątkiem niedziel, wyruszał codziennie o godz. 16.00 na spotkanie z parafianami. Wracał bardzo zmęczony, z ukrywanym charakterystycznym grymasem twarzy oznaczającym cierpienie, ale zawsze pełen wrażeń, o których z pasją opowiadał przy późnej kolacji, którą – zgodnie z umową – księża organizowali sobie sami. Z późniejszego czasu przypomina mi się obraz ks. Andrzeja – kolędnika, z laską w jednej, a kartoteką w drugiej ręce.

Duża miejska parafia, kilka szkół, mnóstwo dzieci i młodzieży, katecheza, nabożeństwa, kancelaria – to wszystko wymagało dobrej organizacji i solidarnego wysiłku wszystkich duszpasterzy. O organizację byliśmy raczej spokojni, bo nasz ówczesny szef ks. Jan Mitura nie zadowalał się bylejakością w tym względzie. Mieliśmy jedynie wątpliwości czy my, wikariusze, zdołamy nadążyć i sprostać. To z tamtego czasu pochodzi wspomnienie ks. Andrzeja nucącego czasem jękliwie pod nosem „Panie, zmiłuj się nad nami...” .Chociaż nie wszystko dało się cieniować żartem, trzeba uczciwie przyznać, że szkołę życia kapłańskiego, pracy i odpowiedzialności za powierzone obowiązki otrzymaliśmy dość solidną.

W sercach i wdzięcznej pamięci parafian pozostał ks. Andrzej jako spowiednik. Oprócz wyznaczonych dyżurów, opiekował się liczną grupą parafian, dla których był stałym spowiednikiem. Przy tym robił to tak dyskretnie, że wiedzieli o tym tylko niektórzy. W innych dziedzinach też wolał pozostawać w cieniu. Nie lubił zwracać na siebie uwagi, nie epatował swoim cierpieniem, chociaż coraz trudniej było mu je ukryć. Być może dlatego czasem spotykał się z niezrozumieniem, a nawet posądzany był o symulację i zbytnie zapatrzenie w siebie. Trzy lata wspólnego mieszkania pod jednym dachem, dzielenia radości i smutków parafialnej codzienności, a nade wszystko przyjaźń, która się w tym czasie zawiązała i okrzepła, zobowiązują mnie do świadectwa, że ks. Andrzej nigdy nie ukrywał się za parawanem choroby. Co więcej, z wielkim wysiłkiem ukrywał swoje cierpienie wobec ludzi w konfesjonale, w kancelarii czy przy ołtarzu.

Wszyscy kapłani, którzy kiedykolwiek pracowali w parafii św. Jadwigi są zgodni w opinii, że parafianie tamtejsi, to dobrzy, szlachetni i życzliwi ludzie. Szczerze zatroskani o dobro Kościoła potrafią „w cztery oczy” mówić o sprawach trudnych, ale także, bez cienia fałszu, o tym, co cieszy. Ks. Andrzej oprócz wyżej wspomnianych zalet okazał się także utalentowanym kaznodzieją. Jestem świadkiem zarówno jego starannych przygotowań do każdego wystąpienia, jak też wyrazów uznania słusznie i bezinteresownie okazywanych przez parafian. Ks. Andrzej cieszył się z tych oznak, bo one dodawały mu sił w trudnych chwilach ataku choroby.

Po czterech latach wikariatu na Czechowie, został wikariuszem w parafii św. Pawła w Lublinie. Stan jego zdrowia systematycznie pogarszał się. Dlatego w roku 1991 został zwolniony z obowiązków wikariusza, pozostając w parafii św. Pawła jako rezydent.

Ks. Andrzej wyznał kiedyś, że kaznodziejstwo, to dziedzina duszpasterska, która interesuje go szczególnie. Ponieważ drastyczne skrócenie ostatniego roku studiów seminaryjnych Ks. Andrzejowi i innym młodym kapłanom uniemożliwiło dokończenie i obronę pracy magisterskiej, postanowił uzupełnić braki, podejmując w roku 1991 studia specjalistyczne w Instytucie Pastoralnym KUL z zakresu homiletyki. Nie tylko napisał i obronił bardzo dobrą pracę magisterską, ale uzyskał też tytuł licencjata. Na pytanie, czy planuje pracę doktorską, odpowiadał tylko tajemniczym uśmiechem .

Wkrótce okazało się, że zajęty pracą naukową nie zauważył jak choroba zdewastowała jego organizm. Do choroby, która zaatakowała niemal wszystkie stawy, dołączył jeszcze postępujący zanik mięśni. Od świąt Bożego Narodzenia 1993 r. ks. Andrzej zamieszkał z rodzicami w Wąwolnicy. Wiele dni spędził w szpitalu w Puławach. Tam właśnie, razem z jego siostrą Renatą, odwiedziłem go po raz ostatni w nocy z 28 na 29 lipca 1994. Zawiozłem mu pierwszą partię najnowszego leku wzmacniającego, który udało się zdobyć przez włoską „Caritas”. Ucieszył się bardzo, bo nazajutrz miał otrzymać pierwszy zastrzyk. Nie doczekał jednak tej chwili, bo rankiem 29 lipca zmarł.