Mój ojciec był legionistą

Agnieszka Gieroba Agnieszka Gieroba

publikacja 16.08.2019 08:50

To był dom, gdzie liczył się Bóg, honor i ojczyzna. We wtorki i czwartki mówiło się po francusku, a gdy radziecki generał podarł książkę Orzeszkowej, mówiąc, że to „dupnaja bumaga”, dostał po gębie. O swoim ojcu legioniście Piłsudskiego opowiada jego syn Wojciech.

Wojciech Papież od dziecka słuchał o walce o wolność Polski. Wojciech Papież od dziecka słuchał o walce o wolność Polski.
Agnieszka Gieroba /Fto Gość

Wojciech Papież syna Jana i Marii mieszka do dziś w domu, który ojciec zaprojektował i zbudował w osiedlu Czechów Dolny w pobliżu Górek Czechowskich w 1938 roku. To z tym miejscem wiążą się najwcześniejsze wspomnienia i to przez te ściany przetoczyła się historia, której świadkiem od najmłodszych chwil był Wojtek.

- Jedno z moich wspomnień związanych z ojcem dotyczy Pierwszej Komunii świętej. Mama wystroiła mnie w krótkie spodenki, które miały małą kieszonkę. Tuż przed wyjściem kazała mi schować do niej chusteczkę. Zdecydowanie nie chciałem, wtedy mama podeszła i sama chciała włożyć mi tę chustkę, a w kieszeni był papieros, zapałka i draska. Usłyszałem, że po uroczystości ojciec sobie ze mną porozmawia. Rzeczywiście później zawołał mnie tata, siedliśmy przy stole i ojciec położył przede mną paczkę papierosów. Opowiedział mi o skutkach palenia, jakie widział, studiując medycynę w Wilnie i powiedział, że jak chcę palić, to mogę brać od niego papierosy, ale warunek jest jeden: mam palić tylko w domu lub ogrodzie. W szkole i na ulicy mi zabrania. Dla mnie słowa ojca były święte. W domu sam bez kolegów to już nie miałem ochoty na palenie, a poza domem nie mogłem, więc o papierosach zapomniałem – wspomina pan Wojciech.

Dziś z perspektywy swoich 81 lat widzi mądrość ojca w wychowaniu dzieci. By młodemu chłopakowi głupoty nie przychodziły do głowy, zachęcał go do sportu. – Z betonowych bloczków zrobiliśmy ciężarki, a między lipami w ogrodzie ojciec zawiesił drążek – tak zaczęły się moje ćwiczenia i jazda na nartach. Ojciec był góralem, więc kochał narty i mnie nauczył na nich jeździć. Pamiętam jak 6 grudnia 1944 roku, kiedy nic nie było, dostałem narty od ojca. Okazało się, że wcześniej całe wieczory spędzał na strychu, robiąc je dla mnie z desek jesionowych. Jak na tamte czasy miałem nowoczesne wiązania, czyli rzemyki z klamerkami. Wszyscy mi tych nart zazdrościli, a ja je uwielbiałem. Zimą biegłem na nich do szkoły podstawowej na ulicę Długosza, a później do liceum im. Staszica – był to dla mnie dodatkowy trening, bo byłem reprezentantem szkoły, a potem województwa w zawodach narciarskich – wspomina pan Wojciech.

Jednak takich miłych chwil nie było w jego dzieciństwie i młodości wiele. – Wojna zdeterminowała nasze życie rodzinne, a komuniści je zniszczyli, ale nigdy nikt z nas nie myślał, by się poddać. Dla ojca, byłego legionisty, naturalne było, że Bóg, honor i ojczyzna to najważniejsze sprawy w życiu. Przy różnych okazjach powtarzał mi: „Pamiętaj Wojtek, że jesteś człowiekiem i moim synem”. Te słowa pomagały mi przetrwać w najtrudniejszych chwilach, a o wartościach przypominała mi szabla wisząca w domu przy portrecie matki  – podkreśla pan Wojciech.

Jan Papież – góral z pochodzenia, gdy nadarzyła się okazja, by walczyć o wolną Polskę, nie zastanawiał się, tylko wstąpił do Brygady Strzelców Podhalańskich, z którą wyszedł z Zakopanego w 1914 roku. Tak zaczęła się jego wojskowa droga – I wojna światowa i wojna 1920 roku były treścią jego młodości. Walka skończyła się niespodziewanie, gdy widząc granat, który wpadł do okopu w pobliże jego kolegi, rzucił się, by go ratować. Niestety, odniósł wówczas poważne rany. Stracił wzrok w lewym oku, miał niedowład ręki i wiele obrażeń wewnętrznych. To, że przeżył, to był cud i pomoc obcych ludzi, ale nie mógł już czynnie uczestniczyć w walce.

– Kiedy ojciec wydobrzał, postanowił studiować w Wilnie. Najpierw medycynę, ale nie dane było mu skończyć studiów, kiedy wstawił się za koleżanką z roku, której prowadzący zajęcia w prosektorium adiunkt kazał najpierw wypreparować męskie genitalia, a potem rzucił nimi w twarz dziewczyny. Doszło do awantury, ojciec nawet chciał się pojedynkować, wysyłając swoich sekundantów, ale druga strona ich nie przyjęła. Skończyło się na rezygnacji z medycyny i przeniesieniu na Akademię Sztuk Pięknych. Ojciec zawsze lubił malować. Nawet w okopach I wojny pisał pamiętnik i ozdabiał go rysunkami – opowiada pan Wojciech, który szczyci się posiadaniem tego dokumentu.

Jan choć studiował, był dalej oficerem w stanie spoczynku. Kiedy Piłsudski zaczął w II Rzeczpospolitej tworzyć kontrwywiad, tzw. wydział drugi popularnie nazywany „dwójką”, Jan znalazł się w jego szeregach.

– Nowa jednostka jednak nie spełniała oczekiwań Piłsudskiego, więc po jakimś czasie wezwał do siebie kadrę oficerską „dwójki” i podzielił działalność, mianując wielu z nich na różne stanowiska w różnych częściach Polski. Ojca wysłał do Puław, gdzie najpierw miał być starostą, ale nie chciał takiej funkcji, więc został szefem wydziału wojskowego i przewodniczącym Związku Legionistów Polskich. Jego zadaniem było wychowanie sobie takich zaufanych ludzi, którzy będą mieli dyskretną kontrolę nad tym, co dzieje się w wojsku i nastrojach społecznych. Tak ojciec trafił na Lubelszczyznę. W 1936 roku dostał przeniesienie do Lublina, gdzie utworzono koszary. Tu też poznał moją mamę. Zakochał się i wystąpił z pismem do Piłsudskiego o zgodę na ślub z Marią. Takie wówczas były zasady. Zgoda przyszła, ślub się odbył, a za rok pojawiłem się na świecie ja – opowiada pan Wojciech.

To wówczas Jan dla swojej rodziny zaczął budować dom. Najpierw w dzielnicy Dziesiątej, która wówczas była dosyć modna, ale jego przyjaciel wiceprezydent Lublina Bolesław Liszkowski namówił go, by kupić działkę w parcelowanym majątku na Czechowie. – Obaj się dogadali i kupili działki obok siebie, na których ojciec zaprojektował dom bliźniaczy dla nas i prezydenta. Wprowadziliśmy się tutaj w 1938 roku – opowiada pan Wojciech.

Rok później wybuchła wojna. W domu po drugiej strony ulicy utworzono posterunek niemieckiej policji oraz siedzibę gminy Konopnica. – Wiadomo, że pod latarnią najciemniej, więc ojciec będąc łącznikiem AK, przyjmował u nas w domu różnych ludzi. Sam wówczas był kasjerem w mleczarni przy ulicy Kapucyńskiej – opowiada pan Wojciech.

Wraz z okupacją nastały ciężkie czasy, ogród zamieniono na warzywniak. Nawet na trawniku przed domem posadzono ziemniaki.

 – Wojna to był ciężki czas, a jej zakończenie wcale naszej rodzinie spokoju nie przyniosło. Pamiętam, jak Rosjanie wyzwalali Lublin to w pierwszych dniach, gdy weszli do miasta w naszym domu zatrzymał się sztab z radzieckimi generałami. Byliśmy z ojcem poza domem, a gdy wróciliśmy panowało wielkie poruszenie. Szyba w biblioteczce w salonie była rozbita i po domu walały się kartki książek. Mama akurat była w ogrodzie, gdy wróciła do domu i zobaczyła taki widok, zapytała jednego z generałów, dlaczego podarł wydawnictwo Orzeszkowej. Usłyszawszy, że była mu potrzebna „dupnaja bumaga”, nie wytrzymała i sprała go po gębie. Dla niej było nie do pojęcia, że można z książki robić papier toaletowy. Później ojciec usłyszał, że ma strasznie srogą żonę. Na szczęście sztab wyniósł się od nas po dwóch dniach i przeniósł do willi na ul. Ogrodowej – wspomina pan Wojciech.

Kiedy wojna się skończyła, Jan Papież dostał pracę w Krajowej Radzie Narodowej w wydziale wojskowości. Szybko jednak zorientował się, że z zasadami, jakim hołdowali legioniści, nie ma to nic wspólnego. – Ojciec zastanawiał się, jak się z tej pracy wycofać, by nie zostać aresztowanym. Wpadł wówczas na pomysł tworzenia hufców Świt. Była to zkoszrowana organizacja, która skupiała sieroty chłopców i dziewczęta, ucząc ich konkretnych zawodów, a w piątki i soboty młodzież odbywała szkolenia wojskowe. To pozwoliło ojcu oderwać się od instytucji wojskowych, choć nie odciąć – mówi pan Wojciech.

Sytuacja w powojennej Polsce gęstniała. Coraz częściej zdarzały się aresztowania, ludzie znikali bez śladu, wszędzie szukano wrogów. W 1949 roku Jan dostał informację od swego przyjaciela, że tego dnia chcą go aresztować. – Aresztowania odbywały się zwykle w drodze do pracy lub podczas powrotu do domu. Informację ojciec otrzymał przed południem, szybko zwinął ze swego biurka, co mógł i wyszedł. Kiedy wszedł do domu, zrobił mamie straszliwą awanturę. Nie rozumiałem, o co chodzi. Kiedy krzyki ucichły, zajrzałem do pokoju, a rodzice stali przytuleni i płakali. Na podłodze stała spakowana torba. Nie rozumiałem wtedy, że to awantura na pokaz, by słyszeli sąsiedzi, że ojciec pokłócił się z matką i nas opuścił. Taka była oficjalna wersja. Prawdę poznałem dwa lata później. Ojciec wyjechał w góry w swoje rodzinne strony, gdzie miał wiele możliwości ukrywania się. Zaczął się czas, gdy nasza rodzina nie mogła być razem. Trwało to wiele lat do 1956 roku. Przez te lata może kilkakrotnie ojciec nas odwiedził w nocy po kryjomu, by nikt się nie dowiedział – mówi pan Wojciech.

Miejsce pobytu Jana próbowało ustalić też UB. Nie mogąc dać sobie rady, wyciągnęli podstępem Wojtka ze szkoły, wsadzili do samochodu i zawieźli na przesłuchanie. Syn nic nie powiedział. Skończyło się biciem do nieprzytomności. Mimo tortur niczego nie zdradził.  – Któregoś dnia w grupie lekarzy robiących obchód był także ojciec w przebraniu lekarza wojskowego. Po wejściu do sali nie podszedł do mnie lecz do innych chorych, dopiero wychodząc, zapytał, czy coś  wyjawiłem. Kiedy powiedziałem, że dokąd byłem przytomny, to nic nie zdradziłem, wiedziałem, jak  popłynęły mu łzy i powiedział ja cię stąd wyciągnę. Byłem synem swego ojca legionisty, odznaczonego krzyżem Virtuti Militari i nie wyobrażałem sobie, bym mógł postąpić inaczej – mówi pan Wojciech.