Prof. Duda: Jeśli nie mamy nic ważnego do powiedzenia, to najlepszy język nie uratuje wypowiedzi

rp

publikacja 10.05.2020 11:55

Kierownik Katedry Języka Polskiego na KUL, językoznawca i bloger mówi o języku, a także zagrożeniach związanych ze studiowaniem w czasach pandemii.

Prof. Duda: Jeśli nie mamy nic ważnego do powiedzenia, to najlepszy język nie uratuje wypowiedzi Prowadzony przez prof. H. Dudę blog "Lingwistykon" zyskał nowych czytelników w dobie pandemii koronawirusa. ks. Rafał Pastwa /Foto Gość

ks. Rafał Pastwa: Jak to się dzieje, że problematyka z zakresu językoznawstwa coraz bardziej interesuje współczesnego odbiorcę?

prof. Henryk Duda: Myślę, że problematyka z zakresu wiedzy o języku zawsze cieszyła się sporym zainteresowaniem. Z językiem jest jak ze zdrowiem. Wszyscy się na nim znają. I chętnie zabierają głos. W przeszłości kwestiami językowymi chętnie zajmowała się prasa. Wydawano też książki o charakterze popularnym, a zwłaszcza różnego rodzaju poradniki z zakresu kultury języka. Następnie przyszedł czas na radio. Starsi czytelnicy „Gościa Niedzielnego” zapewne pamiętają jeszcze felietony językowe Witolda Doroszewskiego w Polskim Radiu. Potem nadeszła era telewizji. Pojawili się Jan Miodek, Jerzy Bralczyk i inni. A wreszcie czas internetu.

Prowadzony przez Pana Profesora blog „Lingwistykon” w ostatnim czasie zyskał na popularności. Skąd pomysł na tego rodzaju formę komunikacji z czytelnikiem?

„Lingwistykon” to bardzo stary blog. Idea zrodziła się ponad 10 lat temu. Wzorem był istniejący do dziś amerykański blog „Language Log”. Wpisy, które opublikowałem na blogu, przeczytało nieco ponad 100 tys. osób. To chyba sporo. Liczby nie są jednak najważniejsze. Choć, gdy otwierałem „Lingwistykon”, o tym nie myślałem, to po latach zebrało się tych wpisów tyle, że wybrane wraz z wyselekcjonowanymi komentarzami czytelników oraz z innymi tekstami o podobnym charakterze publikowanymi przeze mnie w prasie, złożą się na książkę, która – mam nadzieję – ukaże się jeszcze w tym roku.

Na blogu można znaleźć wpisy dotyczące historii języka polskiego, języka współczesnego i jego związków z religią, polityką, a nawet... pandemią koronawirusa. Odbiorca takich treści nie jest jednak „równy”.

Każdy tekst powstaje z myślą o odbiorcy. Gdy piszę artykuł naukowy, wiem, że trafi do wąskiego grona specjalistów. Wiem, jak powinien być zbudowany, jakim powinien być napisany językiem. Sytuacja komunikacyjna jest jednoznaczna. Gdy natomiast publikuję coś w gazecie albo upowszechniam w internecie, nie wiem, kto będzie taką wypowiedź czytał. Może to być kolega po fachu, może być ktoś, kto nie jest zawodowym lingwistą, ale ma dużą wiedzę ogólną i interesuje się językiem, może to wreszcie być ktoś, kto szuka odpowiedzi na jakiś problem, albo uczeń, który odrabia lekcje. Trudno każdemu dogodzić. Gdy piszę teksty popularne, zawsze mam przed oczami jedną książkę – „Rzecz o języku” prof. Jana Miodka. Przeczytałem ją przed laty, jeszcze jako student. Ta książka ukształtowała w dużej mierze mój sposób myślenia o języku, a także sposób pisania „o zjawiskach i rozwoju języka”. Wbrew powszechnemu wyobrażeniu, pisanie tekstów o popularnym charakterze wymaga więcej pracy – trzeba bowiem to, co się wie, przełożyć „z polskiego na nasze”. Swoim studentom każę na zajęciach czytać artykuł prof. Jerzego Bartmińskiego o stylu potocznym. Nie chodzi mi jednak o styl, albo nie tylko o styl. Za koncepcją stylu potocznego jako najważniejszą odmianą języka stoi pewna koncepcja człowieka, przekonania o sposobie, w jaki człowiek poznaje świat i w jaki go wyraża w języku. Zrozumieć coś, to znaczy umieć wyrazić to w słowach prostych, przenieść z abstrakcyjnego poziomu polszczyzny naukowej na język potoczny. To wymaga wysiłku. Często się nie udaje. Staram się. Ocenę tych wysiłków pozostawiam moim czytelnikom.

Mówi się wiele o zmianach w gospodarce, ekonomii, kulturze. A czy pandemia koronawirusa wpływa na zmianę naszego języka?

Najłatwiej dostrzec nowe słownictwo związane z pandemią. Przykładem może być np. rzeczownik koronawirus. Na jego wzór mówiący utworzyli całą serię wyrazów takich jak np. koronabajki, koronabunt, koronaceny, koronachaos, koronademokracja, koronadepresja, koronaferie, koronainfolinia, koronamatrix, koronapanika i wiele innych. Mniej oczywiste są zmiany znaczeniowe wyrazów już istniejących, np. rzeczownik korona zaczął funkcjonować jako synonim koronawirusa, a przecież aż do połowy marca znaczył tyle co „symbol władzy monarszej”. Obecnie bardzo często używa się słowa maseczka. Ten rzeczownik ma budowę typową dla zdrobnień (por. piłkapiłeczka „mała piłka”). Jak napisała niedawno prof. Magdalena Derwojedowa, „współcześnie – maseczka to nie tyle »mała maska«, co maska okrywająca połowę twarzy (półmaska) lub – częściej – okład kosmetyczny na twarz”. Dochodzą do tego zmiany w częstości użycia (frekwencja) różnych wyrazów, np. gwałtownie wzrosła częstość użycia wyrazu epidemia czy pandemia. Większość tych zmian cofnie się wraz z epidemią. Niektóre słowa zostaną z nami na dłużej. Które? Czas pokaże.

Język wyprzedza rzeczywistość czy raczej „podąża za światem”?

Nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Mówimy czasem, że język podąża za zmianami w otaczającym świecie. Ale to duże uproszczenie. To my zmieniamy świat. Każda zmiana musi być przez nas ogarnięta mentalnie, skonceptualizowana, a wyrazem nowej konceptualizacji jest zmiana językowych środków wyrazu. Dlatego język zmienia się nieustannie i nic nie może powstrzymać jego ewolucji. Równocześnie język jest nam dany w spadku, jako taki podsuwa mówiącym pewien sposób widzenia rzeczywistości. To chyba temat na inną rozmowę.

Na KUL wykłady, konwersatoria i ćwiczenia odbywają się w formie zdalnej. Reprezentanci niektórych profesji widzą w takiej formie pracy i nauki wiele korzyści. A jak ocenia to Pan Profesor?

Zdalne nauczanie prowadzą wszystkie szkoły wyższe w Polsce. Widzę raczej minusy. Nauczanie w formie zdalnej wprowadzono – z konieczności – znienacka. Zrozumiałe więc, że nie było czasu, by się do niego przygotować. A przecież problemów jest cała masa. Najpierw technicznych – sprzęt, łącza, oprogramowanie. Wprowadzając nauczanie zdalne, założono, że zarówno prowadzący zajęcia, jak i studenci mają odpowiedni sprzęt i dostęp do sieci. Czy zasadnie? Problemy techniczne – moim zdaniem rozwiązać najłatwiej – wystarczą odpowiednie nakłady. Jeśli policzymy koszty, może okazać się, że tradycyjne nauczanie jest tańsze. Zupełnie nie dostrzega się aspektów prawnych nauczania zdalnego. Czy jeśli korzystamy z darmowego oprogramowania i infrastruktury sieciowych potentatów, to dane osobowe prowadzących zajęcia i studentów są odpowiednio chronione, czy prowadzący zajęcia mają kontrolę nad prawami autorskimi do swoich lekcji etc. Prawa studentów do nagrywania? Upowszechniania? Co z materiałami udostępnianymi studentom? A szpiegostwo technologiczne? Moim zdaniem ta forma nauczania może być prowadzona, ale wiele kwestii wymaga prawnego uregulowania.

Najważniejszą sprawą jest jakość takiego nauczania…

Tu nie mam wątpliwości, że rezultaty nie będą dobre. Nauczanie w tradycyjnej formie prowadzone jest według wykształconych przez pokolenia wzorców. Metodyka nauczania zdalnego jest w powijakach. Podręczniki, pomoce dydaktyczne powstawały od lat z myślą o użytku w sali lekcyjnej. Gdy w telewizji zaczęto emitować lekcje, na głowy prowadzących je nauczycieli posypały się gromy. Chciałbym tych nauczycieli wziąć w obronę. To jest właśnie to, o czym mówię. Nie wystarczy znać się np. na fizyce, nie wystarczy być dobrym nauczycielem w dobrej szkole, by stanąć przed kamerą i poprowadzić porywająca lekcję z fizyki. To jest zupełnie inna sytuacja komunikacyjna. Jeśli nauczanie zdalne będzie trwać, to dopracujemy się odpowiednich metod, ale nie oczekujmy, że rezultaty ostatnich miesięcy będą rewelacyjne. Myślę, że z nauczaniem zdalnym jest jak z uczestniczeniem w niedzielnej Mszy św. online. W sytuacji nadzwyczajnej jak choroba, katastrofa żywiołowa, brak dostępu do kościoła, taki niebezpośredni udział w nabożeństwie jest uzasadniony i celowy. Ale nie zastąpi udziału osobistego. Uniwersytet definiuje się często jako wspólnotę nauczających i uczących się (universitas magistrorum et scholarium). Nie może to być wspólnota wirtualna. Bezpośredniego kontaktu studenta z mistrzem nic nie zastąpi. Nie chciałbym być źle zrozumiany – nie oceniam moich kolegów, nauczycieli akademickich ani studentów. Staramy się, jak możemy i jak umiemy. Jeden z moich kolegów, również lubelski profesor, znany lubelski profesor, napisał na Facebooku: „Dziś po długiej przerwie na uczelni. Pusto, głucho... Mam jednak nadzieję, że prędzej niż później spotkamy się (...) na seminarium czy konsultacjach. I całe to zdalne nauczanie minie jak zły sen”. Wyraził nie tyko swoje zdanie.

Lublin jest miastem uniwersytetów, instytucji kultury i kościołów. Jak w tych przestrzeniach możemy dbać o język?

O język – powiem paradoksalnie – nie trzeba dbać. Najważniejszy jest przekaz. Jeśli nie mamy nic ważnego do powiedzenia, to najlepszy, najstaranniejszy język nie uratuje wypowiedzi. Jeśli dbamy o swój rozwój intelektualny, artystyczny, emocjonalny, jeśli dużo czytamy, to łatwiej nam znaleźć właściwe środki wyrazu. Powiem tak: słownik poprawnej polszczyzny nie przyda się osobie niewykształconej, bo nie będzie wiedziała, jak z niego skorzystać. Nie przyda się także osobie wykształconej, o dużej kulturze osobistej, bo w większości wypadków zawartych tam wskazówek taki użytkownik języka nie potrzebuje. Zdaje się jednak, że w tym podejściu do problemu jestem dość odosobniony.