Ksiądz, z którym były same kłopoty

Agnieszka Gieroba Agnieszka Gieroba

publikacja 27.02.2021 07:50

Sytuacje ekstremalne w jego życiu były na porządku dziennym. Ludzie wokół niego załamywali ręce, a on ze spokojem powtarzał "Pan Bóg potrzebie zaradzi". Dziś mijają 34 lata od śmierci ks. Franciszka Blachnickiego.

Ksiądz, z którym były same kłopoty Ks. Franciszek Blachnicki archiwum Ruchu Światło-Życie

W latach 70. i 80. XX wieku było naprawdę biednie. Jedzenie na kartki, ludzie w strachu, UB zamykało tych, którzy wychylali się z krytyką władzy i mówili o wolności. Ks. Franciszek Blachnicki był pod baczną obserwacją, bo to, co wyprawiał ten ksiądz, nie mieściło się w głowie władzy ludowej. Najgorsze było to, że nie dość, że sam żył jak wolny człowiek, mimo setek ograniczeń nakładanych na polskich obywateli, to jeszcze pociągał za sobą innych. Namawiał ludzi do abstynencji, organizował rekolekcje, zabierał najpierw ministrantów, potem w ogóle młodzież i rodziny na rekolekcje, mówił o wolności wewnętrznej, której nikt nie może odebrać.

Same kłopoty, choć wydawało się, że jakoś już sprawa załatwiona, kiedy UB weszło niespodziewanie do baraku w Katowicach, w którym mieszkały dziewczęta współpracujące z ks. Franciszkiem Blachnickim, i w którym mieściła się Krucjata Wstrzemięźliwości. Zabrali dokumenty, powielacze, zaplombowali wejście do budynku, a sam Blachnicki trafił do więzienia, tego samego, w którym w czasie II wojny światowej czekał na wyrok śmierci zasądzony przez Niemców.

Zwolniony, jak sam mówił, cudem Boskim, w lipcu, pojechał na Jasną Górę, by podziękować za swoje uwolnienie. To tam przyszła mu do głowy myśl, że skoro nie może dalej działać w Katowicach, może biskup pozwoliłby mu pojechać na studia do Lublina. Biskup pozwolił i w 1961 roku ks. Franciszek znalazł się na KUL. Zrobił licencjat, potem doktorat, został asystentem. Lublin więc przestał być miejscem tymczasowym. Było jasne, że kiedy jego współpracownice skończą swoje studia, przyjadą do Lublina i tu zaczynają znowu wspólnie działać.

– Wtedy ojciec mieszkał na Podwalu u ks. Brzozowskiego przy kościele św. Wojciecha. Dla nas też znalazło się tam miejsce. Jako że byłyśmy świeżo upieczonymi katechetkami, szybko także znalazła się dla nas praca w katechezie. Zaczęłyśmy uczyć religii i prowadzić spotkania dla młodzieży. Jedna z nas, Gizela, zaczęła studia muzykologiczne na KUL i wkrótce  została organistką w kościele akademickim, gdzie pracowała przez wiele lat – wspomina Zuzanna Podlewska, nazywana Zenią, współpracująca z ks. Blachnickim.

W kościele był to czas wprowadzania uchwał Soboru Watykańskiego II i wielkich zmian związanych z liturgią. Ks. Blachnicki był zafascynowany tym, co sobór głosił. Chciał jak najszybciej przekładać to na język praktyczny. Gromadzili się wokół niego inni kapłani, z którymi dyskutował i próbował działać. To on jako jeden z pierwszych wprowadzał w Lublinie liturgię posoborową w kościele akademickim KUL.

Do Lublina, do ojca Franciszka, przyjeżdżało coraz więcej ludzi. W różnych diecezjach w Polsce pojawiały się oazy przy parafiach, zaczynała się inna niż dotychczas praca duszpasterska. Wszyscy konsultowali swoje działania z ks. Franciszkiem, który został też krajowym duszpasterzem służby liturgicznej. Trzeba było pomyśleć o jakimś konkretnym miejscu, w którym można by było się spotykać, działać.

– Nie mieliśmy wtedy ani mieszkania, ani domu. Mieszkaliśmy na różnych stancjach lub przygarnięci przez kogoś. Poza tym nie mieliśmy pieniędzy na kupno czegoś na własność. Dla ks. Franciszka nie stanowiło to problemu. Powtarzał nam, że jeśli jest jakaś potrzeba, trzeba zacząć się rozglądać wokół jak jej zaradzić, a resztę zostawić Panu Bogu – wspominają współpracownicy ks. Blachnickiego.

Ks. Franciszek bardzo lubił spacerować po lubelskim Sławinku. To piękna dzielnica położona blisko centrum.

– Któregoś dnia dowiedział się, że jest tam mieszkanie do kupienia. Nie zastanawiał się, ile ma pieniędzy i skąd je weźmie. Zgłosił się, że je kupuje, a o resztę zatroszczył się Pan Bóg. Rzeczywiście nie wiadomo skąd znalazły się pieniądze. A to ktoś przyniósł, by dobrze wykorzystać, a to ktoś pożyczył, a to w pracy nagle zapłacono nam dodatkowe premie. Oficjalnie nie można było kupić tego mieszkania na własność instytutu czy Kościoła, więc ja figurowałam jako właścicielka – mówi Zuzanna Podlewska. W trzypokojowym mieszkaniu przy Alei Warszawskiej zamieszkały panie współpracujące z ks. Franciszkiem, tworzące już instytut świecki życia konsekrowanego pod nazwą Instytut Niepokalanej Matki Kościoła. Tam odbywały się spotkania oazowiczów, kursy dla animatorów, spotkania dla kapłanów.

Szybko okazało się, że mieszkanie jest za małe na potrzeby rozwijającego się ruchu oazowego oraz działalności liturgiczno-pastoralnej ks. Franciszka.

W 1969 roku nadarzyła się okazja, by kupić na Sławinku dom. Dla ojca było oczywiste, że pieniądze jakoś Pan Bóg da, a miejsce na spotkania musi być. Wtedy ojciec marzył, że na Sławiku będą mieszkać ludzie związani z Ruchem Światło–Życie, jak oficjalnie nazwano ruch oazowy. To miało być takie miasteczko w mieście. Nic więc dziwnego, że w kolejnych latach zostały kupione kolejne domy na potrzeby ruchu.

– Na żaden nie mieliśmy pieniędzy. Ojciec mówił: jak nie mamy pieniędzy na jeden dom, to kupmy dwa. Dla Pana Boga to nie ma znaczenia, ile pieniędzy musi nam zorganizować, a miejsca wciąż nam brakuje – wspomina pani Zenia.

Rzeczywiście Pan Bóg się o wszystko zatroszczył, bo jak inaczej wytłumaczyć, że biedny ksiądz, wciąż zabiegany, zajęty rekolekcjami, przygotowaniem materiałów formacyjnych, pracą naukową, mógł kupić w ciągu kilku lat mieszkanie i pięć domów, które wszystkie oddał na rzecz Krajowego Duszpasterstwa Służby Liturgicznej, Ruchu Światło–Życie i Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła. Do tego wszystkie domy znajdowały się w bezpośrednim sąsiedztwie na lubelskim Sławinku.

– Za każdym razem, gdy marudziłyśmy ojcu, że nie ma pieniędzy na zapłacenie jakiegoś rachunku czy raty, on odpowiadał, że Pan Bóg o tym wie, i że się zatroszczy. I tak było. Czasem w ostatniej chwili, ale zawsze nagle skądś pojawiały się potrzebne pieniądze. To była dla nas szkoła zaufania i wiary – mówią współpracownicy ks. Franciszka.

To, co działo się w ciągu roku w Lublinie, przenosiło się latem na oazy wakacyjne, które zazwyczaj odbywały się w Krościenku lub okolicach.

– Pamiętam początek lat 80., kiedy w Polsce wszystko było na kartki i można je było zrealizować tylko w miejscu swojego zamieszkania. To był problem, jak zorganizować oazę w górach, na którą przyjadą ludzie z całej Polski, i jak ich wyżywić. Oczywiście prosiliśmy, by każdy przywiózł ze sobą, co może, ale trudno było przeżyć dwa tygodnie na dżemach i domowych przetworach – wspomina Grażyna Wilczyńska z Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła. Była więc obawa, czy uda się przeprowadzić wakacyjne rekolekcje. Ksiądz Blachnicki nie wątpił jednak, że skoro to Boże dzieło, to Bóg zatroszczy się o jedzenie.

– Współpracowała wtedy z ks. Blachnickim Małgosia Alexandrowicz, studentka filologii skandynawskiej, którą ojciec poprosił o pomoc. Małgosia była akurat na stażu w Norwegii. Po ludzku było to niemożliwe, żeby w ciągu miesiąca zorganizować 10 ton żywności, załatwić wszystkie formalności z Polską, z którą nikt nie współpracował, i zawieźć jedzenie ludziom do Krościenka. Ojciec powiedział wtedy Gosi: „pamiętaj, dla Boga nie ma nic niemożliwego”.

W ks. Franciszku była taka wiara w Bożą Opatrzność, że zarażał nią innych. Gosia poszła więc do jakiegoś biura zajmującego się zbiórkami żywności i powiedziała, że potrzebuje 10 tirów jedzenia. Nikt jej nie wyśmiał. Odesłano ją do Franka Kaleba Jansena, zielonoświątkowca, który prowadził dużą firmę i współpracował z Kościołem w Norwegii. Poszła. Miała ze sobą listę, czego potrzeba, ile kilogramów kiełbasy, makaronu, sera. Powiedziała, że to wszystko trzeba zawieźć na rekolekcje do Polski za miesiąc – opowiada historię sprzed lat pani Grażyna. Tak się stało. Kaleb Jansen wspominał później: „Najpierw pomyślałem, że to niemożliwe, ale usłyszałem w sercu głos »ty daj im jeść«. Opuściłem więc swoją firmę i stałem się pełnoetatowym ambasadorem sprawy polskiej".

Z Gosią w roli sekretarki wypełnialiśmy norweskie gazety wiadomościami z Polski. Akcja objęła wkrótce kręgi chrześcijan w Szwecji i w Danii. 10 ciężarówek rozmnożyło się z czasem do 240 z samej tylko Norwegii. Kiedy zaczął się pierwszy turnus oazy, do Polski wjechały pierwsze samochody wyładowane jedzeniem dla oazowiczów. – Kiedy pod koniec wakacji ojciec Blachnicki spotkał się z panem Jansenem, podziękował mu krótko i powiedział „Kaleb, ja jeszcze potrzebuję 1000 Biblii dla Polski”. Nie trzeba było długo czekać także na ten dar – wspomina pani Grażyna.

W 1981 roku ks. Franciszek Blachnicki wyjechał na kilka dni do Rzymu, tam zastał go stan wojenny wprowadzony w Polsce. Okazało się, że nie może wrócić do ojczyzny, gdyż ówczesne władze wystosowały za nim list gończy. Jego dzieło w Lublinie działało jednak dalej. Zmarł w 1987 roku na emigracji w Niemczech w Carlsbergu, gdzie także założył ośrodek oazowy. Wszystkie jego dzieła są wciąż kontynuowane.

ZOBACZ: Poznaj bliżej ks. Franciszka