Jeśli chcesz być księdzem - to popieram

Agnieszka Gieroba Agnieszka Gieroba

publikacja 04.07.2021 12:00

Kazimierz Dolny z malowniczo płynącą Wisłą, brukowanym rynkiem i - co najważniejsze - kościołem, do którego od wczesnych lat biegał Karol, stał się miejscem jego wzrastania nie tylko jako młodego człowieka, ale i przyszłego kapłana.

Ks. Karol Serkis świętuje 60 lat kapłaństwa. Ks. Karol Serkis świętuje 60 lat kapłaństwa.
Agnieszka Gieroba /Foto Gość

60 lat temu ks. Karol Serkis był jednym z 28 kapłanów wyświęconych do posługi w diecezji lubelskiej. Jubileusz skłania do wspomnień i powrotu do początku.

Kiedy wybuchła II wojna światowa, Karol miał dwa lata. Mimo to do dziś pamięta dźwięk nadlatujących samolotów, który całą rodzinę napełniał strachem.

– To pierwsze wspomnienie, jakie mam z dzieciństwa, które przypadło na trudny okres – wspomina ks. Karol. – Wojna tak bardzo odcisnęła się na naszej dziecięcej wyobraźni, że długo jako mali chłopcy bawiliśmy się w żołnierzy, udawaliśmy, że rzucamy granaty czy strzelamy, chowając się pośród kazimierskich kamieni. Moi rodzice pochodzili z różnych krańców Polski. Tata – z Horyńca, mama – z województwa wileńskiego, więc jej rodzinne strony od czasów zakończenia wojny nie należą już do Polski. Poznali się jednak w Kazimierzu, tu osiedli i ja tu się urodziłem – opowiada.

Wojna zniszczyła mocno Kazimierz, wokół panowała bieda. Jednak dosyć szybko udało się posprzątać i odbudować miasto, a nawet w niedługim czasie założyć tu elektryczność. Wszystko dlatego, że stąd pochodziła rodzina Feliksa Dzierżyńskiego. I choć on sam był człowiekiem, który zapisał straszną kartę w historii Polski, to jego rodzinne strony korzystały na tych koneksjach. One pozwoliły także na utrzymanie w mieście liceum, które początkowo chciano zlikwidować. Kiedy jednak dyrektorem wybrano Ignacego Dzierżyńskiego – brata Feliksa – szkoła została zachowana i stała się miejscem edukacji Karola Serkisa.

– Zanim jednak dorosłem do liceum, chodziłem do szkoły podstawowej i codziennie rano biegłem na Mszę św. Byłem ministrantem i napawało mnie to dumą i radością. Wraz ze mną służył do Mszy i biegał do kościoła mój kolega, który był synem komendanta milicji. Te zaraz powojenne czasy, mimo antykościelnej propagandy, były mieszaniną tradycji religijnej i nowości, jakie wprowadzano w Polsce Ludowej budowanej bez Boga. Z kościoła czasem chodziliśmy z kolegą pobawić się na posterunku milicji i było to dla nas normalne. Dopiero nieco później wszystko się zmieniło – wspomina ks. Karol.

Jak wszystkie dzieci, niezależnie od pozycji zajmowanej przez rodziców, chodził na religię. Katechezy uczył wówczas w Kazimierzu kapłan, który wszystkich chłopców zachęcał do zostania księdzem, a dziewczynki siostrami zakonnymi.

– On nauczył mnie chodzenia na Mszę św. Na początku każdej religii pytał nas, czy byliśmy w niedzielę w kościele. Gdy ktoś odpowiadał, że nie, to on robił tak zbolałą minę, na twarz występowały mu wypieki i niemal płakał. Było go nam wtedy bardzo szkoda. Ja więc, choć nie zawsze może mi się chciało, szedłem do kościoła, by zaoszczędzić mojemu katechecie cierpienia – opowiada ks. Serkis. Sytuacja zmieniła się w liceum, gdzie z kolei uczył religii kapłan, który wszystkich... zniechęcał do pójścia do seminarium.

– W liceum nie byłem już ministrantem, jakoś myślałem sobie, że już z tego wyrosłem, a nasz katecheta ks. Gołkiewicz podkreślał, że kapłaństwo to tak bardzo ciężki kawałek chleba, że nikomu nie życzy. Mówił, że jeśli będziesz dobrym człowiekiem, porządnym chrześcijaninem, to Panu Bogu zawsze będziesz się bardzo podobał, a kapłan jak tylko cokolwiek powinie mu się noga, zostaje przez ludzi naznaczony i potępiony. Nie myślałem więc o seminarium. Byłem za to bardzo grzecznym, ale i towarzyskim chłopcem. Należałem chyba do wszystkich możliwych organizacji. Przy okazji dobrze się uczyłem, więc zostałem delegatem naszej szkoły na zjazd młodzieży socjalistycznej, jaki odbywał się w Puławach – wspomina kapłan.

Spotkanie odbywało się w sobotę i niedzielę, i miało bardzo napięty program. – Dla mnie jednak oczywistością było to, że pierwszym obowiązkiem jest pójść w niedzielę na Mszę św. Zerwałem się więc wcześnie rano, by zdążyć na pierwszą Eucharystię. Byłem ubrany, jak cała młodzież na zjeździe, w mundurek i czerwony krawat, i tak poszedłem do kościoła. Ludzie przyglądali mi się jakoś dziwnie i wówczas dotarło do mnie, że z tą młodzieżą socjalistyczną jest coś nie tak, że chyba Panu Bogu nie podoba się to, co robimy, a ja bym chciał się Mu podobać – opowiada ks. Serkis.

To przekonanie zajmowało coraz więcej miejsca w myślach młodego Karola, ale nie było powodem decyzji o kapłaństwie. Wraz z kilkoma kolegami z klasy wybierał się na politechnikę do Lublina. Jednak przed maturą ks. Gołkiewicz poprosił go na rozmowę.

– Powiedział mi wtedy: „Karol, ty wiesz, co ja zawsze mówię i jakie mam przekonania, ale jeśli chciałbyś pójść do seminarium – to ja popieram”. To jakoś otworzyło mi oczy, że rzeczywiście takie pragnienie jest we mnie, choć wtedy w swojej pysze myślałem, że to ja robię łaskę Panu Bogu, że świat stoi przede mną otworem, a ja z niego rezygnuję. Dopiero czas formacji pokazał mi, jak wielką łaskę Pan Bóg mi wyświadcza, a nie odwrotnie – mówi kapłan.

Rodzice i koledzy zaskoczeni byli decyzją Karola, ale nie przeciwstawiali się jej.

– Egzaminy na KUL, bo trzeba było je zda,ć by się dostać się do seminarium, były wcześniej niż na inne uczelnie. Wraz ze mną na pierwszy rok przyjęto 40 osób. Kiedy było wiadomo, że się dostałem, rodzice sprzedali jedyną jałówkę, jaką ojciec dostał wcześniej od swojej mamy, by mnie wywianować. Kupiono mi lepszą pościel, jakieś osobiste rzeczy i wraz z księdzem z mojej parafii wyruszyłem do Lublina. Pamiętam, że wtedy w kiosku kupił mi pierwszą maszynkę do golenia, pomógł napełnić siennik słomą, co robił każdy nowo przyjęty i tak mnie zostawił – wspomina kapłan.

Wówczas seminarium wyglądało całkiem inaczej niż dziś. Były sale wieloosobowe, regulamin, który zabraniał np. wychodzenia do miasta bez pozwolenia, czy pozwalał na kontrolowanie korespondencji. – Ja bardzo poważnie potraktowałem to wszystko. Myślałem, że skoro zdecydowałem się oddać życie Panu Bogu, to nie ma żadnego kombinowania. Jeśli musiałem nawet na chwilę wyskoczyć po coś do kiosku, to zawsze mówiłem o tym przełożonym, a jeśli pisałem jakiś list, zostawiałem otwartą kopertę, jeśli któryś z wychowawców chciałby przeczytać – mówi ks. Karol.

Jako diakon pomagał bp. Piotrowi Kałwie, jeżdżąc z nim na wizytacje różnych parafii. – Wówczas jeszcze bardziej poznałem różnych kapłanów i parafie, kiedy więc po święceniach trafiłem do Kazimierzówki jako młody wikary, zabrałem się do pracy. Warto podkreślić, że w 1961 r., kiedy to zacząłem swoją pracę kapłańską, Kazimierzówka była jedynym kościołem dla całego miasta Świdnik, które według władz miało być modelowym miastem bez Boga i kościoła. Wiadomo, że to była teoria, że większość ludzi, nie bacząc na odległość, przychodziła do kościoła w Kazmierzówce i tam posyłała dzieci na katechezę. Pracy było tak dużo, że zaczynałem rano, a kończyłem późnym wieczorem. Nikt jednak nie narzekał. Z zapałem głosiliśmy słowo Boże, którego ludzie byli bardzo spragnieni – wspomina ks. Serkis.

Potem przyszły kolejne parafie, a także studia z filozofii przyrody na KUL. – Łączyłem to studiowanie z nauczaniem katechezy. Jakoś tak się składało, że nauka religii i posługa ludziom zawsze były na pierwszym planie, więc w końcu nie napisałem pracy magisterskiej z filozofii i wróciłem do pracy w parafiach – mówi ks. Karol.

Aktywność księdza sprawiała, że niejednokrotnie odwiedzali go panowie z SB, którzy na różne sposoby chcieli zwerbować kapłana. – To były trudne czasy. Nachodzili mnie o różnych porach, proponując a to koniak, a to pieniądze, a to przedstawiając korzyści płynące ze współpracy... Byłem dla nich zwykle grzeczny, ale stanowczo odmawiałem przyjęcia propozycji. Wzywano mnie na posterunek w celu składania wyjaśnień. Pierwszy raz wezwano mnie, gdy tylko wstąpiłem do seminarium i przyjechałem na Boże Narodzenie do domu. Potem, jako księdzu, wielokrotnie utrudniano mi życie. Wówczas na własnej skórze doświadczyłem prawdziwości słów z Ewangelii, by nie troszczyć się o to, co mam mówić, bo Duch Święty przyjdzie mi z pomocą. Tak było, że słowa się same znajdowały, a ja jakoś wychodziłem z opresji – podkreśla kapłan.

Po latach pracy jako wikariusz został administratorem parafii w Abramowie, a w końcu proboszczem w Mełgwi, gdzie pracował do emerytury. – Moje kapłaństwo kształtowała wiara i niezwykli ludzie, jacy w tym czasie posługiwali w kościele, poczynając od papieży i Soboru Watykańskiego II, poprzez Prymasa Tysiąclecia, na Janie Pawle II skończywszy. Ich nauczanie było dla mnie zawsze światłem i drogowskazem, a umiłowanie Eucharystii i modlitwa codziennym pokarmem. Najwyższemu Bogu przez Niepokalane Serce Maryi składam dziękczynienie, za życie, chrzest i kapłaństwo – podkreśla ks. Karol Serkis.