Z modlitwą przez kapłańskie życie

Agnieszka Gieroba Agnieszka Gieroba

publikacja 17.07.2021 08:30

Każdy dzień jest staraniem o dusze. Żadne wielkie sprawy, wspaniałe mury czy figury nie mogą przysłonić człowieka, któremu my, kapłani, niesiemy Chrystusa - podkreśla ks. Tadeusz Nowak.

Ks. Tadeusz Nowak. Ks. Tadeusz Nowak.
Agnieszka Gieroba /Foto Gość

Pierwsze wspomnienia rodzinnego domu pochodzą z małej miejscowości na hrubieszowszczyźnie. Rodzice pracowali na roli, dzieci chodziły do szkoły, ale coraz częściej mówiło się o tym, by przeprowadzić się gdzieś, gdzie będzie można podjąć się innej pracy. Gdy Tadeusz chodził do klasy VII, przenieśli się do Sitańca pod Zamościem.

– Mama z wykształcenia była pielęgniarką, więc znalazła pracę w zawodzie, a tata poszedł do pracy do młyna. Ja zaś zacząłem wkrótce liceum w Zamościu. Zostałem uczniem szkoły, która była bezpośrednim spadkobiercą Akademii Zamojskiej i muszę powiedzieć, że z nauką radziłem sobie nieźle – wspomina ks. Tadeusz Nowak, który w tym roku świętuje 50 lat kapłaństwa.

Rodzinny dom Nowaków nie wyróżniał się czymś szczególnym, ale był dla dzieci ostoją. – Był dla nas bezpieczną przystanią, miejscem, gdzie zawsze mogliśmy liczyć na wsparcie i gdzie czuło się po prostu miłość. W takim zwyczajnym środowisku kształtowała się moja wiara – mówi jubilat.

Najbardziej pobożnością imponował synowi tata – były oficer Armii Krajowej, który grał w orkiestrze i znał się na weterynarii. – To zawdzięczał z kolei swemu ojcu, czyli mojemu dziadkowi, który był felczerem weterynaryjnym i syna trochę przyuczył. Na wsi zawsze, gdy coś się działo, wołano ojca. Robił też buty i strzygł mężczyzn. W soboty wokół domu chłopy siedziały i czekały na strzyżenie. Był więc człowiekiem wielu talentów, ale najbardziej ujęło mnie to, że modlił się na różańcu – opowiada ks. Tadeusz.

Jako młody chłopiec był świadkiem, jak do ich domu przyszedł sąsiad i dał ojcu jakąś kartkę. – Tata położył ją na stole. Kiedy wyszedł, przeczytałem,, co tam było napisane. Okazało się, że to tajemnica Różańca Świętego. Zrozumiałem, że ciężko pracujący mężczyźni w tamtych czasach założyli sobie kółko różańcowe i codziennie odmawiali Różaniec. Czasem ojciec, po przyjściu wieczorem z pola, nalewał wody do miednicy, siadał na stołku i mył nogi jedną ręką, a w drugiej trzymał różaniec – wspomina ks. Tadeusz.

Od młodych lat był w nim jakiś zapał do wiary tak, że ludzie mówili o nim, że na pewno będzie księdzem.

– Ja się wtedy buntowałem i podkreślałem, że co najwyżej mogę zostać organistą. Potem przyszła szkoła średnia. Tuż obok znajdował się kościół św. Katarzyny. Na długiej przerwie często tam zaglądałem z kolegami i przystępowaliśmy do Komunii św. Kiedy zbliżał się czas matury, trzeba było zdecydować, co dalej. Mi zawsze imponował mundur, ale nie chciałem być zwykłym oficerem, a ponieważ lubiłem biologię, postanowiłem zdawać na Wojskową Akademię Medyczną, jednak pierwsze pytanie brzmiało, czy mój ojciec jest w partii. Powiedziałem, że nie, i egzamin się skończył. Alternatywą było studium nauczycielskie, bo lubiłem uczyć się i innych też. Zdobyłem wykształcenie nauczyciela matematyki z fizyką – opowiada ks. Tadeusz.

Kiedy przyszedł czas praktyk szkolnych, wybrał się do swojego dziadka do szkoły, gdzie sam przez sześć lat chodził. Na jednej z przerw, podczas rozmowy z żoną kierownika szkoły, zeszło na tematy wiary. Wówczas przyznał się, że myśli o seminarium. To był pierwszy krok na jego drodze ku kapłaństwu.

Jako nauczyciel dostał przydział do pracy w szkole w Radzyniu, ale wiedział, że już tam się nie stawi, bo od października miejscem jego życia stanie się seminarium w Lublinie. Tam jako kleryk pierwszego roku zapisał się do chóru. Oznaczało to, że nie pojedzie do domu na święta, bo chór śpiewał podczas uroczystości w katedrze. – Płakać mi się chciało. W ciemnej katedrze wydawało mi się tak ponuro. Myślałem, że w domu kiełbasy pachną, wszyscy się zbierają przy stole, cieszą, a ja tu sam. Czy to jest moje miejsce? – zadawał sobie pytanie.

Schodząc z chóru zobaczył klęczącego mężczyznę pogrążonego w głębokiej modlitwie. Ku swemu zdumieniu, rozpoznał w nim nauczyciela z liceum, który wśród uczniów uchodził za ateistę. Zdał sobie sprawę, że musiał on taki kawał przyjechać z Zamościa do katedry w Lublinie, żeby nierozpoznany mógł uczestniczyć w Triduum. – Pomyślałem wtedy, że skoro on tak wiele robi, by być bliżej Pana Boga, to ja nie mogę marudzić. Zły nastrój prysnął w jednej chwili, a ja dziękowałem za wiarę i powołanie – wspomina ks. Nowak. Od tego momentu nie wątpił nigdy w to, że chce zostać kapłanem.

Po święceniach został skierowany do pracy do Kazimierzówki. Był to kościół, który obsługiwał cały Świdnik.

– Warunki życia wówczas były trudne. Do zamieszkania dostałem pokoik 3x4 metra, bez wody ani żadnych wygód. Z drewnianego krzesła wybiłem denko, wstawiłem miednicę i miałem umywalkę. W kącie stała koza, którą zimą miałem ogrzewać pomieszczenie. Były jeszcze wakacje, więc za wiele pracy nie miałem. Wychodzę wieczorem przed kościół, a tu cicho, głucho, samochody tylko na Zamość jadą, a ja stoję i serce mi się do domy wyrywa. Zobaczył to proboszcz i mówi mi: „Jedź”. Ja jak na skrzydłach, złapałem jakiś ciężarowy samochód i ruszyłem. Gdy nadszedł początek września i trzeba było katechizować całą młodzież ze Świdnika, o tęsknocie nie było mowy. Od rana do nocy wśród ludzi, z jednej katechezy na drugą, spowiedź, Msza św. Gdy do tego doszła kolęda, czasem wracałem ok. 23.00 do domu i nie miałem nawet siły się rozebrać. Zawijałem się w kożuch i zasypiałem w zimnym jak kamień pokoju – wspomina ks. Tadeusz.

Potem przyszły kolejne lata pracy i parafie. Kiedy władze komunistyczne pozwoliły wreszcie na budowę kolejnego kościoła w Świdniku, ks. Tadeusz pracował w Modliborzycach. To wtedy dostał propozycję, by przyjść do Świdnika i zająć się budową nowej świątyni, mieszkając na razie w parafii NMP Matki Kościoła.

 Szedłem tam jak na skrzydłach. Przy całym szacunku dla Modliborzyc, Świdnik wydawał mi się rajem, gdzie będą młodzież, inni wikariusze, możliwości działania, wspólnoty. Byłem pełen zapału – wspomina. Zaczęły się prace przy tworzeniu parafii św. Józefa. Najpierw miało być wezwanie św. Józefa Robotnika, ale ostatecznie zdecydowano, że parafii patronował będzie św. Józef Oblubieniec. – Mieszkałem przy kościele okrągłym i piechotą chodziłem na plac budowy. Nie robiłem tego bynajmniej, by oszczędzać samochód, jak czasem śmiali się koledzy, ale idąc, spotykałem ludzi. Zatrzymywałem się, pytałem, co słychać, pogawędziłem trochę i tak poznawałem parafian. Z niektórymi dzięki temu połączyły mnie więzy przyjaźni. Jak na budowie brakło czegoś, zawsze ktoś wspomógł – opowiada ks. Tadeusz.

Któregoś dnia w trakcie budowy niespodziewanie przyjechał do parafii abp Bolesław Pylak. - Pamiętam, że byłem wysoko na rusztowaniu, rozmawiając z robotnikami, gdy ktoś mnie zawołał, że biskup jest na dole. Zszedłem w roboczym ubraniu, zaskoczony. Biskup zapytał mnie wtedy, czy zgodzę się zostawić budowę tego kościoła i przejść do parafii Najświętszej Maryi Panny Matki Kościoła, by tam dokończyć budowę, bo ks. Hryniewicz prosi o przeniesienie na emeryturę, a mnie zna i chciałby przekazać prace w ręce kogoś, kto zna jego zamysł. Zgodziłem się i tak pozostając w Świdniku, zmieniłem parafię, która stała się moim domem do dnia dzisiejszego – opowiada ks. Tadeusz.

Tak zwany kościół okrągły był wybudowany, ale trzeba było go urządzić. To było wielkie wyzwanie. – Było wiele trudności technicznych. Nie każdy miał warsztat, by podjąć się realizacji projektu, poczynając od kładzenia posadzki w okrągłym kościele, skończywszy na zrobieniu ogromnej figury Matki Bożej, która miała być głównym elementem wystroju. Pamiętam, jak w końcu znalazła się pracownia, która podjęła się wykonania figury. Zapłaciliśmy zaliczkę i czekamy. Mijają tygodnie, w końcu miesiące i nic się nie dzieje. Nie wytrzymałem już tego czekania. Miałem najgorsze myśli, że nic z tego nie będzie. Poprosiłem kolegę, by pojechał ze mną do tej pracowni, bo bałem się, że nie wytrzymam nerwowo, jak okaże się, że coś jest nie tak. Zajeżdżamy, pani zaprasza nas do środka i widzę przygotowaną figurę. Kamień spada mi z serca i mówię, żeby przyjeżdżali i montowali. Na to słyszę: „O nie, ja teraz będę na nią przez 2 tygodnie patrzeć i zastanawiać się, jak wydobyć z niej sacrum”. Przyglądam się figurze i mówię: „No tak, to ramię chyba trochę za cienkie”. Słyszę: „No widzi ksiądz, jeszcze nie czas na montaż” – wspomina ks. Tadeusz.

W końcu wszystko się udało. Budowa kościoła została ostatecznie zakończona. – Choć budynek świątyni był gotowy, to dla kapłana nigdy nie kończy się budowa Kościoła Chrystusowego z wiernych. Każdy dzień jest staraniem o dusze człowieka. Żadne wielkie sprawy, wspaniałe mury czy figury nie mogą przysłonić człowieka, któremu my, kapłani, niesiemy Chrystusa. Żeby to było możliwe, samemu trzeba iść przez życie na kolanach z codzienną modlitwą i oddawać się Matce Bożej – podsumowuje lata swej posługi jubilat.