publikacja 13.01.2022 00:00
Barbara Osak − żona, matka, prawniczka − mówi o wyzwaniach związanych z wychowaniem dzieci i życiu rodzinnym.
Barbara i Wojciech z dziećmi: Jaromirem, Lubomirem, Radomirem, Ludmiłą i pod sercem – Mileną.
Archiwum rodzinne
Ks. Rafał Pastwa: Jesteście rodziną wielodzietną…
Barbara Osak: Zaważył przykład. Mieliśmy dwoje dzieci i trafiliśmy z mężem w środowisko rodzin z kilkorgiem dzieci, zachwyciła nas ta atmosfera, miłość wzajemna rodzeństwa. Obecnie mamy pięcioro dzieci. Oboje z mężem Wojciechem pochodzimy z wielodzietnych rodzin i rodzice nas wychowywali w trudniejszych warunkach aniżeli te, które panują obecnie, jednak nie planowaliśmy wielodzietnej rodziny. Finanse nas nie ograniczały, ale decydowało otoczenie. We wspólnotach, w których byliśmy, nie było licznych rodzin, dopiero na pewnym etapie spotkaliśmy rodziny wielodzietne.
Jak jesteście postrzegani przez najbliższych i współpracowników?
Oboje jesteśmy prawnikami, mąż jest czynny w zawodzie, ale jest zjawiskiem. Jest znany z tego, że jako specjalista kieruje się wartościami chrześcijańskimi w życiu i że jest ojcem wielu dzieci. Ja prawie nie pracuję zawodowo. Ważne jest dla mnie, żeby pracować, ale zajmuję się dziećmi, robię studia podyplomowe, mam czas dla siebie.
Ale potrzebuje Pani chyba dodatkowej pomocy, żeby pogodzić to wszystko?
Korzystamy z pomocy opiekunki, która zajmuje się jednym z dzieci, abym mogła poświęcić czas innym. Z każdym dzieckiem staram się wyjść na spacer – jeden na jeden. Mąż z kolei zabiera chłopców na męskie wyprawy. Nie czuję, aby któreś dziecko było obciążone opieką nad innymi. Sytuacja jest o tyle złożona, że najstarsze z naszych pociech jest dzieckiem ze spektrum autyzmu, więc musimy dbać o sprawiedliwe poświęcenie czasu, a terapia poprzez rodzeństwo dała mu najwięcej.
W przypadku dziecka z niepełnosprawnością potrzeba jeszcze więcej wysiłku rodziców.
Dzieci, które cokolwiek osiągają mimo niepełnosprawności w społeczeństwie, to te, których rodzice walczyli o to. Nasze dziecko jest inteligentne, a komunikuje to najbardziej w środowisku bezpiecznym, domowym. Sugerowano nam, że powinniśmy skierować go do szkoły specjalnej, ale przygotowywaliśmy się, żeby był przystosowany do życia społecznego. Wygląda to trochę tak, jakby syn musiał udowodniać, że jest normalny. Myślę, że powinna się zmienić mentalność rodziców zdrowych dzieci, by one były uczone inności, akceptacji inności sprawnościowej. Szkolne środowisko jest nastawione na sukcesy w określonej i utrwalonej formie, stąd nikt nie chce zaburzać rytmu nauki zdrowym dzieciom poprzez pojawienie się ucznia z niepełnosprawnością.
Ale przecież świadomość społeczna w tym zakresie powinna rosnąć?
Dziecko, które nie może wytrzymać w ławce 45 minut i musi się przejść kilka razy po klasie, nie powinno być traktowane jako odstające od normy i schematu. Nie myśli się o dostosowaniu warunków dla uczniów z takimi problemami. Przecież zrobienie krótkiej przerwy niczego nie musi burzyć. Szkoły przyjmują niepełnosprawnych uczniów chętnie – bo idzie za tym duża subwencja ze strony państwa. W praktyce wygląda to tak, że wymaga się, aby niepełnosprawne dziecko zachowywało się jak pełnosprawne i nie wymagało dodatkowych nakładów. Subwencje nie są dobrze wykorzystywane, nie zatrudnia się nauczycieli wspomagających, nie organizuje rehabilitacji, a łata się dziury budżetowe. Rodzina, rodzeństwo najbardziej potrafią dostosować się do takiego dziecka.
Odczuwa Pani, że niepełnosprawność w naszym społeczeństwie to problem?
Niektóre, prostsze cywilizacje opiekowały się chorymi, niepełnosprawnymi, starszymi. Teraz okazuje się to czasami problemem. W niektórych krajach domy dziecka buduje się obok domów starości – i wtedy dochodzi również do wzajemnego wsparcia. Bardzo brakuje rozwiązań systemowych, z głową. Nie ma celowanej, sensownej pomocy, stąd często rodziny, które nie radzą sobie życiowo, są zdane na siebie. Zdarza się, że dzieci trafiają do domu opieki, a tam nie rozwiną się tak, jak mogłyby się rozwinąć. My, katolicy, nie tworzymy systemowych solidarnych rozwiązań.
Jak radzicie sobie z trudnościami?
Jesteśmy aktywnymi optymistami, ale były takie momenty, kiedy syn gorzej funkcjonował, a my nie mogliśmy wyjść z domu nawet na dwie godziny ani mieć czasu dla siebie. Teraz jest inaczej, ciężka praca syna i nas wszystkich spowodowały, że możemy to zrobić. Modlitwa dla mnie to oddanie trudności Bogu, nawet gdy nie ma czasu lub możliwości na to. W tym sensie nigdy nie byłam sama. Nie można też zapomnieć o sobie, bo pojawi się zmęczenie, złość i frustracja. A dzieci potrzebują zadowolonych rodziców z pozytywną energią, a nie uciemiężonych. Nie jest to łatwe w rodzinach z niepełnosprawnym dzieckiem, bo często matki bywają zamknięte z dzieckiem latami, bo nawet najbliższa rodzina się nimi nie interesuje. Mamy pewne założenia, np. opiekę wytchnieniową, które bywają fikcją, a nie realną pomocą.
Dostępne jest 12% treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.