Wiktoria Zigert obudziła się o 6.00 rano. Mąż nie spał już od dwóch godzin, ale nie chciał jej budzić, wiedząc, że ma przed sobą najtrudniejszą chyba drogę w życiu.
▲ Mieszkanka Kijowa schronienie znalazła w Polsce, ale jej serce zostało na Ukrainie.
Agnieszka Gieroba /Foto Gość
Kiedy otworzyła oczy, wiedziała, że nadeszło to, czego się tak bardzo bali, ale do końca mieli nadzieję, że to lęk niepotrzebny. – Musisz jechać – powiedział do niej Leonard. Wstała, wspólnie obudzili córkę Teresę, zjedli szybko wspólne śniadanie i ruszyli do wyjścia.
Zigertowie w porównaniu z innymi i tak byli w dobrej sytuacji. Dzień wcześniej wrócili z Żytomierza od rodziców, gdzie pojechali, gdy napięcie spowodowane zagrożeniem wojną wydawało się sięgać zenitu. – Jak coś złego się dzieje, to człowiek chce być razem z najbliższymi. Spakowaliśmy więc najpotrzebniejsze rzeczy i pojechaliśmy do mamy i taty tydzień przed wybuchem wojny. Mieliśmy wtedy czas, by zastanowić się, co ze sobą wziąć – na wszelki wypadek. Dylemat był, czy brać dużą walizkę, gdzie wejdzie więcej rzeczy, czy małą, gdyby trzeba było uciekać piechotą. Skompletowaliśmy dokumenty, kupiliśmy nawet bilet na pociąg relacji Kijów−Warszawa i pojechaliśmy do rodziców – opowiada Wiktoria. Po tygodniu jednak uznali, że chyba wszystko się uspokoi, i wrócili w środę wieczorem do swojego mieszkania w Kijowie. Walizek nie chciało się nikomu rozpakowywać, bo było późno. Położyli się spać. Był to ostatni wieczór, gdy na Ukrainie panował pokój.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.