Miłosierdzie w praktyce na stacji w Markuszowie

Agnieszka Gieroba Agnieszka Gieroba

publikacja 08.05.2022 08:00

Najpierw był mały stolik turystyczny, termosy z herbatą i kanapki. Wszystko jednak szybko się skończyło, a potrzebujących wciąż przybywało. Parafianie z Markuszowa wiedzieli, że nie mogą zostawić ich bez pomocy.

Ks. Maciej ze swoimi parafianami w tymczasowym magazynie, gdzie zbierane są dary dla uchodźców. Ks. Maciej ze swoimi parafianami w tymczasowym magazynie, gdzie zbierane są dary dla uchodźców.
Agnieszka Gieroba /Foto Gość

Wojna w Ukrainie trwała od czterech dni. Fala uchodźców nabierała rozmachu.

Na wysokości Markuszowa przy trasie znajduje się jedno z Miejsc Obsługi Pasażerów ze stacją paliw i restauracją. Dla wielu podróżujących to pierwsze miejsce od granicy z Ukrainą, gdzie można zatrzymać się nieco dłużej, skorzystać z toalety, coś zjeść. Tędy jedzie wiele autokarów z uciekinierami z terenów wojennych. Często nie mają oni pieniędzy, cały swój dobytek spakowany do jednej torby czy reklamówki, a zdarzają się też tacy, którzy jadą bez niczego, nawet bez butów.

Pierwszej niedzieli wojny, proboszcz markuszowskiej parafii ks. Maciej, zaproponował swoim parafialnym by pojechać na pobliski MOP z herbatą i kanapkami. Odzew był natychmiastowy i spontaniczny. Kilkoro parafian zrobiło herbatę w termosy, przygotowało kanapki i pojechali. Mieli ze sobą mały stolik turystyczny, który rozłożyli na pasie zieleni na parkingu.

– To był odruch serca. Zaczęliśmy dzwonić do sąsiadów i znajomych, czy mają chleb, z którego można by zrobić kanapki. Była niedziela. Sklepy zamknięte. Nikt nie był na taką akcję gotowy. Udało się przygotować trochę jedzenia, więc pojechaliśmy – opowiada pan Sławomir.

Szybko okazało się, że na miejscu trzeba było na bieżąco przygotowywać kolejne kanapki. Niemal co chwilę podjeżdżał autobus z uchodźcami, a ludzie nie wiedzieli, co ze sobą zrobić, gdzie pójść, jak się zachować. Początkowo nie chcieli nic brać, byli przekonani, że trzeba za to zapłacić. Kiedy im wytłumaczono, że to bez pieniędzy ze łzami w oczach przyjmowali jedzenie.

 – Autokarów z ludźmi było tyle, że szybko skończyły się rzeczy, które mieliśmy. Cały czas ktoś dzwonił do znajomych, by rozmrażać chleb, jak ktoś ma i przywozić na stację, nieustannie potrzebna była gorąca woda na herbatę i kawę. Widząc, co się dzieje pracownicy restauracji i stacji benzynowej zaproponowali swoją pomoc. Były tam dwa czajniki elektryczne, które pracowały non stop. Widzieliśmy jednak, że to za mało – mówi pan Sławomir.

MOP Markuszów stał się jednym z miejsc, gdzie Ukraińcy mogą otrzymać pierwszą pomoc po polskiej stronie.   MOP Markuszów stał się jednym z miejsc, gdzie Ukraińcy mogą otrzymać pierwszą pomoc po polskiej stronie.
Agnieszka Gieroba /Foto Gość

- Nie byliśmy przygotowani na tą sytuację. Miała to być jednorazowa akcja. Nie mogliśmy się jednak spakować i wrócić do domu. Ciągle przybywało nowych ludzi będących w potrzebie. Postanowiliśmy zostać. Przez całą noc niespodziewanie ktoś przywoził potrzebne rzeczy. Wieść o konieczności pomocy szybko się rozeszła po okolicznych domach i miejscowościach. Ludzie spontanicznie przywozili to co mieli do jedzenia. Chcieli się dzielić. Czuli ogromną potrzebę pomagania. – Bałam się, że zaraz ktoś nas z tego MOP-u wyrzuci. Powie, że nie możemy tu stać. Kiedy podjechała policja, pomyślałam, że to koniec naszej działalności, a panowie zapytali, jak mogą nam pomóc. To było coś niesamowitego – mówi pani Irena.

Nadszedł poniedziałek rano i trzeba było pójść do pracy, ale znaleźli się następni ludzie, którzy przejęli dyżur.

– Ta pierwsza noc i dzień były spontaniczne. Dyżurujący mieli odmrożone policzki, bo przecież to był luty i pogoda zimowa, zaczęliśmy więc zastanawiać się, jak to zorganizować. Ktoś przywiózł drugi stolik. Na plebanii był nieużywany namiot ogrodowy, który szybko został zagospodarowany, potem ktoś dostawił drugi, trzeci i kolejny. W namiotach trzeba było zainstalować oświetlenie. Potrzebne były przedłużacze. Konieczne okazało się profesjonalne przebudowanie sieci elektrycznej, żeby wszystkie urządzenia mogły bezpiecznie działać – opowiada ks. Maciej.

Dzięki otwartości i gorącym sercom akcja bardzo szybko rozrosła się i nabrała coraz większego zasięgu. Zaangażowali się ludzie dobrej woli z całej okolicy. Informacje o tym, co jest potrzebne na swoim Facebooku umieścił Urząd Gminy Markuszów. Powstała także specjalna facebookowa grupa informująca na bieżąco o potrzebach. Gmina udostępniła też telefon, pod który można było dzwonić, by zapisać się na dyżur wolontariacki. Sala widowiskowa domu kultury stała się magazynem ofiarowywanych przez ludzi rzeczy. Bardzo szybko w pobliskich miejscowościach powstały również zaplecza z zebranymi darami. Wystarczyła chwila, by ludzie zaczęli przywozić wszystko, co było potrzebne uciekinierom.

Telefon dzwonił cały czas niemal o każdej porze dnia i nocy. Pani Bożena, która go odbierała, nie mogła zostawić go ani na chwilę. Jedni chcieli zostać wolontariuszem i pomagać, inni pytali czego potrzeba lub gdzie przywieźć produkty. W końcu ktoś stworzył możliwość zapisywania się na dyżury on-line.

- Musiało to nabrać, jakiegoś kształtu żeby zapanować nad tym „pospolitym ruszeniem”, nie tylko wiernych z parafii Markuszów, ale ludzi z okolicy bliskiej i dalekiej. Jednej z pierwszych nocy, po apelu, że trzeba kanapek, odezwały się dziewczyny z Warszawy, że robią i przywiozą i rzeczywiście tak było. Teraz wolontariusze dyżurujący wpisują informacje na facebooku i w każdej chwili wiadomo, co konkretnie jest potrzebne – mówi pani Irena.

Chyba do końca życia zostaną w pamięci wolontariuszy obrazy ludzi i sytuacji z MOP.

– Wśród uchodźców, którzy się zatrzymali przy nas była kobieta, która podróżowała z dwójką dzieci i chorym na raka mężem, którego zabrała podczas bombardowania szpitala. Poruszona pomocą jaką oferowaliśmy, odważyła się zapytać, czy gdzieś w pobliżu jest miejsce, gdzie mogliby trochę odpocząć zanim ruszą dalej. Zacząłem się zastanawiać i dzwonić do znajomych. Jeden z telefonów wykonałem do pani Teresy. Bez wahania zaproponowała, że przyjmie uciekinierów. Kiedy ich do niej zawiozłem, kobieta zobaczyła kościół i zapytała, czy może wejść się pomodlić choć jest prawosławna. Powiedziałem, że tak i zaprowadziłem ją do wejścia. Podeszła wraz z dziećmi do ołtarza i krzyżem położyła się na podłodze dziękując Bogu za ocalenie i za nas Polaków, którzy jej pomogliśmy. Patrzyłem na to i wzruszenie ściskało mi gardło – mówi pan Sławek.

Pani Irena pamięta, jak mały chłopiec podszedł do stolika, na którym wśród jedzenia były musy owocowe, zapytał czy może i wziął jeden. Za chwilę podszedł znowu i nieśmiało wziął drugi, potem kolejny. Było to jedzenie, jakiego od dawna nie miał. – W pamięci zostaną mi też ludzie, którzy wysiadali z autobusu w klapkach, w środku zimy, bo nic innego nie mieli, szczególnie jedna dziewczynka, która ubrana była w buty swojej mamy.

Jedną z wolontariuszek na MOP jest też pani Anna. To podczas jej dyżuru podeszła do niej rodzina i powiedziała, że szuka miejsca by się zatrzymać.

– To byli rodzice z 3 dzieci, dwoje maluchów i nastolatka. Pomyślałam, że mam wolny pokój, może nie luksusy, ale miejsca wystarczy i zabrałam ich do siebie. Mieszkamy razem już 3 tygodnie – mówi pani Anna.

Spontaniczna pomoc, którą zapoczątkował proboszcz z Markuszowa, stała się akcją przekraczającą wszelkie wyobrażenia. Moc internetu sprawiła, że dary napłynęły nie tylko z Polski, ale i zagranicy. O małej miejscowości na Lubelszczyźnie mówiła także amerykańska stacja telewizyjna CNN, w której ukazała się informacja o tym w jaki sposób Polacy niosą pomoc. Teraz uchodźców jest dużo mniej, ale na MOP Markuszów stoją wciąż oznakowane namioty. W jednym jest jedzenie, już nie tylko herbata i kanapki, ale i coś ciepłego jak naleśniki czy kiełbaski, w innym można znaleźć coś do ubrania, w kolejnym środki czystości i lekarstwa. By ułatwić porozumienie przygotowano napisy po ukraińsku, a wolontariusze uczą się szybko podstawowych zwrotów w języku uchodźców. Dyżurują także przedstawiciele sieci komórkowych, którzy rozdają startery z polskimi numerami telefonów oraz firmy oferujące ubezpieczenie samochodów ukraińskich. W dalszym ciągu nie ma jednej osoby koordynującej te działania, bo oddolna inicjatywa zorganizowała się sama. Nikt nie pyta, ile coś kosztuje, tylko według potrzeby otwiera swoje serce.

- To jest miłosierdzie w praktyce. Dobro, które każdy nosi w sobie wychodzi z nas, gdy ma taką okazję. Zresztą w naszej parafii nie jest to zaskoczeniem. Wiele razy jedni przychodzili z pomocą drugim, kiedy była taka potrzeba. Wierzę, że dalej tak będzie i wszystkim za tą konkretną pomoc bliźniemu dziękuję – mówi ks. Maciej.