Jak Matka Boża próbowała obalić ustrój

Agnieszka Gieroba Agnieszka Gieroba

publikacja 01.07.2022 09:29

Oskarżonym mógł być każdy, kto znalazł się w pobliżu katedry lub publicznie przyznawał do wiary w cud. Śpiewanie pieśni religijnych kwalifikowało się od razu do postawienia przed sądem. Tak było w Lublinie w lipcu 1949 roku.

Procesja z cudownym obrazem Matki Bożej wychodzi na ulice Lublina 3 lipca. Procesja z cudownym obrazem Matki Bożej wychodzi na ulice Lublina 3 lipca.
Agnieszka Gieroba /Foto Gość

3 lipca 1949 roku na obrazie Matki Bożej w katedrze pojawiły się łzy. Kiedy wieść o płaczącej Maryi rozeszła się najpierw po Lublinie, a w ciągu kilku dni po całej Polsce, do miasta zaczęły zjeżdżać tłumy pielgrzymów. Każdy chciał pomodlić się w swoich sprawach w tych bardzo wówczas niepewnych czasach. W kulminacyjnym momencie pod katedrą było 20 tys. ludzi, którzy stali w wielogodzinnej kolejce, by wejść do kościoła. Władza ludowa początkowo postanowiła zignorować wydarzenie. Kiedy jednak okazało się, że do Lublina przyjeżdżają ludzie z całej Polski, pokazując, że wpajane w społeczeństwo przekonanie, że Kościół to ciemnogród i przeżytek nie przynosi rezultatu, podjęto zdecydowane działanie.


– Trzeba pamiętać, że rok 1949 to początek budowy stalinizmu, którego elementem była walka ideologiczna, a Kościół katolicki był jednym z poważniejszych wrogów. To było zderzenie dwóch światów, swoista walka o dusze społeczeństwa. Rząd ogłasza wymagania względem duchowieństwa, mnożą się wystąpienia władz przeciwko Kościołowi z jednej strony, z drugiej biskupi piszą listy duszpasterskie sprzeciwiające się laicyzacji. Społeczeństwo boi się, że nowa władza zacznie zamykać kościoły, że odbierze ludziom własność, rolników umieści w kołchozach, ludzie nie będą mogli sami decydować o sobie – mówi  historyk Jacek Wołoszyn.


Halina Sołtys była wówczas młodą dziewczyną. Do katedry zaglądała często, jak większość mieszkańców Lublina. Jednak od 3 lipca, kiedy na obrazie Matki Bożej pojawiły się łzy, nie było to takie proste. Nieustanne pielgrzymki ludzi ciągnących nie tylko z miasta, ale i różnych stron Polski sprawiały, że pod katedrą stały ogromne kolejki oczekujących, by pomodlić się przed obrazem Matki Bożej. Dla ówczesnych władz było to nie do zniesienia. O cudzie nie mogło być mowy – pisała ówczesna prasa, nazywając wierzących ciemnogrodem. Ludzie jednak nic sobie z tego nie robili. Tłumnie przyjeżdżali do katedry, gdzie odnotowywano wiele nawróceń i uzdrowień.

Próba sił

Nie mogąc nic na to poradzić, władze PRL postanowiły z cudem rozprawić się siłą. Na 17 lipca władze zaplanowały wielką manifestację "antycudową" na placu Litewskim. W tym samym czasie w kościele kapucynów trwała Msza Święta. Mały kościółek nie mógł pomieścić wszystkich wiernych, więc część stała na zewnątrz, mieszając się niemal z uczestnikami wiecu rządowego. Z jednej strony płynęły teksty Mszy, z drugiej z głośników skandowano hasła antyklerykalne. Zaczęła się nierówna demonstracja sił. Katolicy pod kościołem śpiewali „My chcemy Boga”, megafony krzyczały: „precz z klerem”. Doszło do przepychanek. Tajni agenci znaczyli kredą ubrania tych, którzy opowiadali się za wiarą. Centrum miasta otoczyła milicja. Ludzi, którzy zorientowali się w sytuacji i próbowali wydostać z zamieszania na placu Litewskim, aresztowano w bocznych uliczkach. Jedną z osób próbujących wydostać się z centrum była pani Halina, która tak wspominała to wydarzenie:

– Czuję się pewnie, bo niedaleko mieszkam. Przekonuję milicjanta, by mnie puścił, bo mieszkam na Rybnej i idę do domu, a nie pod katedrę, ale ten zaczął mnie szarpać i wyzywać. Szarpnął mnie za rękę, a ja wtedy miałam pod pachą czyraka. Tak mnie to zabolało, że ugryzłam go w rękę. Nie wiem, czy mocno, ale on wtedy syknął i wyzywając: „sobaka”, wrzucił mnie na samochód. Pani Halina była jedną z nielicznych aresztowanych, którzy stanęli przed sądem. Ów milicjant zjawił się na przesłuchaniu z ręką w gipsie na temblaku, twierdząc, że został tak pogryziony przez oskarżoną. Halina Sołtys została skazana na karę więzienia za próbę obalenia ustroju.

Młodzi obrońcy wiary

Rok 1949 był czasem, kiedy trzeba było wykazać się wielką odwagą, by zabierać głos w obronie Kościoła. Część ludzi przyznających się do wiary nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia, inni świadomie opowiadali się za Panem Bogiem. Do tych ostatnich należeli przede wszystkim studenci KUL i młodzież pochodząca z rodzin o tradycji akowskiej. Wśród nich był Wiktor Żyszkiewicz, uczeń drugiej klasy Liceum Biskupiego w Lublinie, pochodzący z Chodla. To w jego rodzinnej miejscowości zorganizowano wiec, na którym przedstawiciele władzy z Lublina przekonywali miejscowych, że cudu w katedrze nie było. Młodzi chłopcy, m.in. Wiktor, wdali się w polemikę z prelegentami. W rezultacie na sali zawrzało. Gdy tego samego dnia grupa przywiezionych aktywistów wykrzykiwała przed kościołem hasła antyklerykalne, młodzież wychodząca z kościoła wygwizdała ich. Szybko jednak pojawiła się milicja, by aresztować młodych. Wiktor uciekł i dla swojego bezpieczeństwa pojechał do Lublina do szkolnego internatu. Po dwóch tygodniach zdecydował się jednak wrócić do domu na wakacje. 28 lipca wieczorem, gdy szykował się do wyjścia do znajomych, usłyszał, jak ktoś na podwórku pyta o niego.

– Mój brat Marian powiedział, że mnie nie ma. Potwierdziła to mama, jednak nie uwierzono im. Wiedziałem już, co się święci i chciałem uciekać. Otworzyłem okno, poodsuwałem doniczki, wtedy jednak rozległ się huk otwieranych drzwi i zobaczyłem milicjanta z pistoletem gotowym do strzału – opowiada. W domu odbyła się rewizja. Chłopcu nie pozwolono niczego zabrać ani z nikim się pożegnać. Trafił do więzienia. Nie wiadomo, ile dokładnie osób zostało aresztowanych za wiarę w cud. Prawdopodobnie w samym Lublinie zatrzymano ponad tysiąc osób. Większość z nich nie doczekała się procesów sądowych, siedząc bez wyroku nawet dwa lata w więzieniu. 3 lipca co roku odbywają się katedrze uroczystości upamiętniające tamte wydarzenia. Uroczysta Eucharystia rozpocznie się o 19.00.