Tu maski opadają

Gość Lubelski 29/2022

publikacja 21.07.2022 00:00

O nocnych rozmowach, bolących nogach i ludziach, których łączy pielgrzymowanie, mówi ks. Mirosław Ładniak, kierownik Lubelskiej Pielgrzymki Pieszej na Jasną Górę.

▲	Ksiądz Mirek zaprasza. W tym roku pątnicy wyruszą z Lublina 3 sierpnia. Zapisy w parafiach już trwają. ▲ Ksiądz Mirek zaprasza. W tym roku pątnicy wyruszą z Lublina 3 sierpnia. Zapisy w parafiach już trwają.
Agnieszka Gieroba /Foto Gość

Agnieszka Gieroba: Pamięta Ksiądz swoją pierwszą pielgrzymkę na Jasną Górę?

Ks. Mirosław Ładniak: O tak! Tym bardziej że długo czekałem, aż będę mógł pójść. Pochodzę z Opola Lubelskiego, przez które idzie lubelska pielgrzymka, a to oznacza, że od najmłodszych lat wraz z innymi mieszkańcami miasta czekałem na pątników. To były takie czasy – każdy chciał przyjąć ich do domu na nocleg. Ja wychodziłem z mamą, by też zaprosić kogoś do nas. Z opowieści rodzinnych wiem, że już jako mały chłopiec byłem tak podekscytowany, że nie chciałem iść spać, dopóki nasi goście nie wrócili z wieczornego Apelu w kościele. Zdarzyło się, że czekając na nich, położyłem się na chwilę na przygotowanych dla nich łóżkach i zasnąłem. Kiedy przyszli i zobaczyli mnie śpiącego, nie kazali mamie mnie budzić, tylko sami położyli się na podłodze. Co roku pytałem, czy już mogę pójść na pielgrzymkę, ale słyszałem, że jestem za młody. W końcu, gdy zacząłem szkołę średnią, dostałem zgodę. Od tamtej pory minęło ponad 30 lat i nie zdarzyło mi się opuścić żadnej pielgrzymki. Jestem pewnie jednym z pątników z najdłuższym stażem.

Co utkwiło Księdzu w pamięci z pierwszych lat pielgrzymowania?

Na pewno pierwszy dzień, kiedy dochodziliśmy do Wilkołaza. To był odcinek ok. 40-kilometrowy i nawet dla mnie, młodego chłopaka, było to dużo. Ból i sztywność nóg pamiętam do dziś. Druga rzecz to smak konserwy tyrolskiej, w którą każdy pielgrzym starał się zaopatrzyć. Do dziś, gdy z kumplem chodzimy po Bieszczadach, kupujemy sobie tyrolską i robimy kanapki z konserwą i pomidorem, by poczuć smak dzieciństwa. Uwielbiałem też spanie w stodołach, gdy dzielono nas na grupy 30 czy 40 chłopa i spaliśmy na sianie. Czasem nie można było się umyć przez kilka dni, bo nie było wody, ale nikt nie narzekał.

Wakacje zawsze oznaczały pielgrzymkę?

Tak, a dokładnie dzieliły się na czas przed pielgrzymką i po niej. W czasie wakacji miałem obowiązkowe prace do wykonania w domu, rzadko kiedy wyjeżdżałem, ale pielgrzymka była czasem świętym, którego nikt mi nie zabierał.

Nie miał Ksiądz dosyć? W końcu ból nóg, czasem ciężkie warunki mogły zniechęcić…

O nie. To wszystko nie miało znaczenia, bo wokół byli ludzie, niekończące się rozmowy. Mieliśmy czas dla siebie, a zmęczenie i trudy sprawiły, że serca jakoś naturalnie otwierały się na siebie. Często siedzieliśmy w nocy, a młodzieńcze tematy się mnożyły. To też kształtowało moją osobowość.

Zmieniło się postrzeganie pielgrzymki, gdy wstąpił Ksiądz do seminarium?

To taki dobry czas, ludzie traktują cię jako „pół-księdza”, masz dostęp do mikrofonu, a jednocześnie czujesz odpowiedzialność, by twoje zachowanie było świadectwem. Nauczyłem się wtedy walki o człowieka. Pamiętam takie wydarzenie, kiedy pewna dziewczyna, która miała milion kolczyków w uszach i wyglądała na hipiskę, poprosiła o rozmowę. Szliśmy z grupą i rozmawialiśmy, tak było przez dwa dni. Jeden starszy ksiądz powiedział mi wtedy, że nie wypada tyle czasu rozmawiać z jedną dziewczyną. Musiałem podjąć decyzję, co zrobić – czy zachować się „poprawnie politycznie” i powiedzieć, że nie będę z nią rozmawiał, czy zostać przy tym człowieku. Nauczyłem się wtedy, że jeśli ja w sumieniu jestem w porządku, to mniej mnie interesuje, co ludzie o mnie mówią, a mówią różnie. Ukształtowało mnie to w relacji do drugiej osoby.

Potem jako diakon i młody kapłan został Ksiądz odpowiedzialny za służby pielgrzymkowe. Czego to Księdza nauczyło?

Pewnego rodzaju przełamywania własnych barier i uważniejszego patrzenia. Byłem wówczas młodziakiem, a musiałem w pewnych sprawach organizacyjno-porządkowych mówić statecznym proboszczom, co mają robić. Na szczęście miałem nad sobą szefa odpowiedzialnego za całość, więc mogłem do niego udać się w razie kłopotu.

Od 2006 roku to Ksiądz jest szefem wszystkich…

Od moich decyzji zależy, jak pielgrzymka będzie wyglądać i czy bezpiecznie dotrze na Jasną Górę. Kiedy nadchodzi ostatni dzień i poszczególne grupy wchodzą na wały jasnogórskie, mam czas, by w kaplicy dziękować Matce Bożej za kolejny rok. Czuję wtedy ogromną wdzięczność i ulgę, że Pan poprowadził nas bezpiecznie kolejny raz do swej Matki.

Czasy się zmieniają, a ludzie wciąż chodzą na pielgrzymki. Dlaczego?

Bo to całkiem inny czas niż ten codzienny. Wiem, że jest coraz mniej pątników, bo jesteśmy wygodni, nie mamy czasu lub się boimy, ale ci, którzy idą, wiedzą, że to możliwość przeżycia czegoś niezwykłego, spotkania Boga i odkrywania siebie na nowo. Idziemy i testujemy się, pokonując róże trudności. To nieustanna walka, ale wtedy otwiera się nasze serce i spadają maski, które nakłada na nas cywilizacja. To pociąga.• agnieszka.gieroba@gosc.pl

Dostępne jest 25% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.