GOSC.PL
publikacja 14.12.2022 09:30
Był 89. człowiekiem na ziemi, który poleciał w Kosmos. 12 grudnia zmarł Mirosław Hermaszewski. Przed laty przekonywał dzieci w Lublinie, by nie bały się walczyć o marzenia.
Mirosław Hermaszewski - pierwszy Polak w kosmosie.
Wikipedia
Na spotkanie do Lublina zaprosił kosmonautę Uniwersytet Dziecięcy UMCS w 2014 roku. To wówczas opowiedział dzieciom swoją historię o marzeniach, by polecieć w kosmos. Przypominamy tamto spotkanie.
– Jako mały chłopiec patrzyłem w niebo i widziałem, jak latają ptaki. Marzyłem, by jak one wznieść się w górę i polecieć. Śniłem wręcz o lataniu, choć nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek to marzenie się spełni – opowiadał dzieciom Mirosław Hermaszewski, którego do Lublina zaprosił Uniwersytet Dziecięcy UMCS. Kiedy miał 17 lat, zapisał się do aeroklubu szybowcowego i zaczął latać na szybowcach.
– Dla mnie, jako młodego chłopaka, to był wyczyn. Rozpierała mnie duma, czułem się ważniejszy niż wszyscy koledzy. Kiedy jednak usłyszałem, że Rosjanie wysłali w kosmos psa Łajkę, potem małpę i szykowali się do wysłania człowieka, powietrze ze mnie zeszło jak z dziurawego balonika. Czymże wobec kosmosu było moje latanie? Postanowiłem wtedy zdawać do szkoły w Dęblinie i zostać pilotem bojowych samolotów. Niestety, byłem wątły i lekarze nie dali mi odpowiedniego zaświadczenia. Nie załamałem się jednak. Zacząłem uprawiać sporty i bardzo pilnie się uczyć. Do przodu pchały mnie moje marzenia. Udało się! Dostałem się do wymarzonej szkoły. Wtedy też często latałem w okolicach Lublina, podziwiając wasze miasto z góry. Szkołę ukończyłem jako najlepszy – opowiadał Hermaszewski.
Wiele godzin spędzał w powietrzu, latając na różnych samolotach.
– Pamiętam, jak leciałem kiedyś nowoczesnym, jak na ówczesne czasy, odrzutowcem z ogromną szybkością i przyszło mi do głowy, że jestem właśnie na pułapie moich możliwości, że więcej i wyżej się nie da. Tymczasem już niedługo miało się okazać, że owszem, można jeszcze więcej osiągnąć – opowiadał. W 1976 roku Hermaszewski dostał zaproszenie do Warszawy na specjalne szkolenie pilotów, bowiem okazało się, że grupa Polaków przechodzi różnego rodzaju testy i badania, a najlepszy ma szansę pojechać do Gwiezdnego Miasteczka pod Moskwą, gdzie Rosjanie szkolą kosmonautów.
– Przez półtora roku dzień i noc nas badano i szkolono. Przechodziliśmy najróżniejsze testy w kapsułach, wirówkach, komorach ciśnieniowych. Okazało się, że wypadłem najlepiej z grupy 300 kolegów, których ze mną badano – mówił Hermaszewski.
Miał 37 lat. Był jednym z czterech kandydatów z Polski, którzy polecieli do Gwiezdnego Miasteczka. Tym razem radzieccy specjaliści mieli testy powtórzyć i wybrać jednego murowanego kandydata oraz jego dublera. – To był bardzo intensywny czas. Oprócz ćwiczeń i testów podobnych do tych, jakie przechodziłem w Polsce, odbywaliśmy skomplikowane przygotowanie teoretyczne z astronomii, astronawigacji, medycyny i psychologii kosmicznej, matematyki i dynamiki lotu, konstrukcji rakiety i stacji orbitalnej, techniki startu i lądowania. Byliśmy zwykłymi pilotami, a w kosmosie mieliśmy przeprowadzić skomplikowane badania naukowe – opowiadał kosmonauta.
Musieli być przygotowani na różne warianty zarówno w kosmosie, jak i na ziemi podczas lądowania.
– Nikt nie był w stanie przewidzieć, gdzie wylądujemy. To mogło być na środku oceanu, w tajdze, na pustyni czy biegunie. Trzeba było przećwiczyć różne warianty. Pamiętam, jak któregoś dnia powiedziano nam, że lecimy na wycieczkę. Wsiedliśmy do śmigłowca i lecieliśmy nad tajgą. Pod nami cudowny widok: niemal niekończące się lasy, jeziora i inne rozlewiska. Na jednym z nich mała wysepka. Słyszymy nagle: chłopaki wyskakujcie. Wyskoczyliśmy, wylądowaliśmy w jakimś strasznym błocie. Za nami zrzucono kapsułę ratunkową. Myśleliśmy, że zaraz po nas wrócą, ale nadszedł wieczór, a ratunku nie było. W kapsule było trochę jedzenia, leków i podstawowych narzędzi. Wszystko, co było do jedzenia od razu zjedliśmy. Niestety, strasznie atakowały nas komary. W kapsule znalazłem jakiś środek na komary. Już się zmierzchało, ale zdołałem przeczytać, żeby namoczyć w nim szmatę i powiesić. Zbudowaliśmy szałas i powiesiliśmy szmatę. Takich tabunów komarów, jak tam przyleciały, nie spotkałem nigdy w życiu. Rano, spuchnięci od ukąszeń, czytamy, że szmatę należy namoczyć i powiesić
– Wszystkie jagódki w okolicy już zjedliśmy, ale co to są jagódki dla dwóch rosłych chłopów. Wtedy do naszego obozowiska przypełzł żółw. To był największy jego błąd. Złapaliśmy go, ugotowaliśmy i zjedliśmy, ale od tamtej pory nie jadam zupy z żółwia, choćby proponowała mi ją najlepsza restauracja na świecie – opowiadał.
Nadszedł 27 czerwca 1978 roku.
Mirosław Hermaszewski jako pierwszy i jak dotąd jedyny Polak poleciał w kosmos statkiem Sojuz-30 z kosmodromu Bajkonur. Rankiem obudziło go kilku lekarzy – zaczynają się ostatnie rutynowe badania przed startem, EKG, EEG, puls. Dopiero potem śniadanie – twarożek ze szczypiorkiem, ryż gotowany i miód. Potem pakowanie. Można było wziąć
Polska wówczas jako czwarta dołączyła do elitarnego grona państw – po Związku Radzieckim, Stanach Zjednoczonych i Czechosłowacji – które wyekspediowały swojego przedstawiciela na orbitę kosmiczną. Hermaszewski spędził w kosmosie 7 dni, 22 godziny, 2 minuty i 59 sekund. Już po 10 minutach lotu Hermaszewski i Klimuk znaleźli się na orbicie Ziemi. Jej okrążenie trwa 90 minut, załoga Sojuza-30 w trakcie swojej 8-dniowej misji okrążyła naszą planetę 126 razy.
– Ziemia z kosmosu wygląda pięknie, mieni się kolorami, wywołuje zachwyt. Przeżycia w kosmosie są niesamowite, ale trudno je opisać. Jak zacząłem przez okienko przyglądać się głębi kosmosu, to coś czułem. Nie wiem dokładnie co, ale naprawdę czułem czyjąś obecność. Wielu moich kolegów czuło to samo co ja. Mówili, że musi tam ktoś być, że to niemożliwe, że takie piękno powstało samo z siebie z pewnością ktoś je stworzył – opowiadał.
Misja Hermaszewskiego i Klimuka zakończyła się 5 lipca 1978 roku o godzinie 16.31 lądowaniem na kazachskim polu kukurydzy. Proces lądowania był nie mniej emocjonujący niż start.
– Tuż za plecami żaroodporna osłona rozgrzała się do 1750 stopni Celsjusza. Narastające przeciążenie zaczęło mnie dławić. Wkrótce czerń spalenizny zatarła całkowicie przezroczystość szkła. Czułem, że moje ciało spłaszcza się, łapaliśmy powietrze – podobnie jak topielcy – haustami, jakby na zapas, łączność radiowa została przerwana. Z prędkością 35 machów wdzieraliśmy się w przestrzeń atmosfery, która, broniąc Ziemi, traktowała nas jak obcych. Przeciążeniem chciała nas zdruzgotać, a temperaturą spopielić – wspominał Hermaszewski. Ekipy ratunkowe szybko odnalazły lądownik z ogromnym biało-czerwonym spadochronem. Tłum wokół kosmonautów zaczął gęstnieć, pojawili się też fotoreporterzy. Dopiero następnego dnia o 9 rano Hermaszewski spotkał się z najbliższymi, a już o godzinie 11 w jednej z sal na Kremlu Leonid Breżniew przemawiał: „Syn ojczyzny Kopernika był w kosmosie, to fantastyczne. Dla Polski i Polaków to jest powód do wielkiej narodowej dumy”. Oprócz propagandowo euforycznych relacji pojawiły się też wówczas w Polsce zgryźliwe komentarze, np.: „Nie ma mięsa, nie ma gnata, a Polak w kosmosie lata”. Hermaszewski za swój wyczyn otrzymał wiele wysokich odznaczeń państwowych oraz wyróżnień od Polskiej Akademii Nauk. Główną nagrodą dla niego był jednak samochód – polonez koloru zieleń stepowa. Wszystko to jednak ma dla niego drugorzędne znaczenie. – Wszystkie rzeczy materialne ulegną zniszczeniu, zaszczyty przemijają, ale to, co widziałem i czego doświadczyłem, zostanie ze mną na zawsze. Powiem wam na koniec, że warto mieć marzenia, nawet takie największe, bo niektóre się spełniają – mówił dzieciom Hermaszewski.