Aparat stał nieruchomo. Niemcy przyprowadzali więźniów, a on musiał każdemu zrobić trzy zdjęcia. Kazali też fotografować eksperymenty medyczne, czasem uroczystości obozowe oraz siebie. Te obrazy pozostały z Wilhelmem Brassem do końca życia.
Portrecista nigdy nie uwolnił się od wojennych wspomnień.
Marek Piekara /Foto Gość
Jego historię spisała Anna Dobrowolska, wydając ją dokładnie 10 lat po śmierci bohatera. Jednak spotkania autorki z Wilhelmem Brassem zaowocowały najpierw filmem dokumentalnym „Portrecista”, który nakręciła wspólnie z mężem Ireneuszem.
– Wszystko zaczęło się od przyjaźni Irka z Wilhelmem. Choć był świadkiem najtragiczniejszej historii XX wieku, nie mówił o tym. Obrazy z Auschwitz wracały do niego przez całe życie do tego stopnia, że gdy po wojnie chciał wrócić do fotografowania, nie był w stanie tego zrobić. Gdy spoglądał przez obiektyw, zamiast ludzi, którzy chcieli zrobić sobie zdjęcie, widział wychudzone twarze z obozu, nagie dzieci, kobiety, na których wykonywano eksperymenty medyczne… Mój mąż namówił go na opowieść o tym, co przeżył – mówi Anna Dobrowolska. Tak powstał film dokumentalny, który Brassemu przyniósł w końcu spokój ducha. Potem był album, w którym relacje Wilhelma wzbogacała narracja innych więźniów, a teraz jest książka. To ona stała się okazją do spotkania autorskiego na UMCS w Lublinie i rozmowy zarówno o piekle obozowym udokumentowanym przez fotografa, jak i o samym artyście, bo Wilhelm z pewnością nie był przeciętnym fotografem.
Dostępne jest 17% treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.