Boże światło w każdej ciemności

Agnieszka Gieroba

|

Gość Lubelski 51/2023

publikacja 21.12.2023 00:00

Niedojadał, mieszkał w piwnicy, wyleciał ze szkoły, zadawał się z szemranym towarzystwem. Przeżywał kryzysy wiary, ale też nosił w sercu nadzieję, że Bóg ma na jego życie plan, choć nie zawsze się z nim zgadzał.

	Władysław i Ania Kossowscy z synem Maksymilianem starają się ufać Panu w każdej sytuacji. Władysław i Ania Kossowscy z synem Maksymilianem starają się ufać Panu w każdej sytuacji.
Agnieszka Gieroba /Foto Gość

W Odessie, jego rodzinnym mieście, był kościół katolicki, do którego chodził z rodziną. Tam uczył się polskiego, ale też w domu używano tego języka. − Moi pradziadkowie wyjechali do Odessy z Podlasia do pracy i tam zostali, ale wciąż utrzymywaliśmy kontakt z rodziną w Polsce. Nic więc dziwnego, że chodziliśmy do kościoła katolickiego, gdzie posługiwali polscy księża. To chyba również sprawiało, że Polska wydawała się nam zawsze bliska, i kiedy moja mama dostała stypendium na naukę w Lublinie, zdecydowała się mnie zabrać i przyjechać. Problem był taki, że zaproszenie miała tylko ona. Mnie nikt się tutaj nie spodziewał – opowiada Władysław Kossowski.

Mama nie chciała zostawić Władka w Ukrainie. Zresztą nic ich tam nie trzymało, bo małżeństwo mamy się rozpadło. Władek wychowywał się bez ojca i nie miał z nim bliskiej relacji. − Mój tata był drugim mężem mamy. Z pierwszego małżeństwa miała jeszcze jednego syna – mojego brata, który jest starszy ode mnie o 10 lat. Był już dorosły i miał swoją rodzinę. Ja, będąc 12-latkiem, nie miałem wyboru. Pomyśleliśmy, że jakoś to w Polsce będzie, i ruszyliśmy w drogę – wspomina.

Pomoc nieznajomej

Na miejscu okazało się, że nie mogą zamieszkać w akademiku, bo miejsce przygotowane było tylko dla mamy w pokoju żeńskim, a nie dla matki z dzieckiem, i to chłopcem. − Było bardzo trudno, ale moja mama miała w sobie wielką siłę przetrwania i wiary. Pan Bóg jakoś tak pokierował, że znalazło się dla nas miejsce. Tej ufności w Boże prowadzenie też mnie uczyła, choć ja na początku nie byłem przekonany, że Pan Bóg się o nas troszczy. Jednak nosiłem w kieszeni różaniec i modliłem się na nim. Może to było takie bezrefleksyjne, ale jakoś mnie trzymało. Teraz widzę, że Matka Boża uratowała mi życie – mówi Władek.

Stypendium mamy na naukę języka polskiego w Polsce było na rok i uczelnia nie chciała go przedłużyć. − Podobało się nam w Lublinie, nawet finansowo było lepiej niż w Odessie, ale nie mieliśmy zgody na pozostanie. Wszystko wskazywało na to, że wrócimy do Ukrainy. Chodziliśmy wtedy do kościoła na Poczekajkę i któregoś razu podeszła do nas pewna kobieta, którą znaliśmy z widzenia z kościoła, i zapytała, czy nie potrzebujemy pomocy. Potrzebowaliśmy, i to bardzo! Pomogła mamie załatwić formalności tak, że mogliśmy zostać – opowiada.

Władek uważa to za jeden z cudów w ich życiu, który utwierdził go w przekonaniu, że jednak Pan Bóg ma wobec nich jakiś plan.

Mieszkanie w piwnicy

− Minął kolejny rok i mama skończyła studiować, więc znowu wszystko wskazywało na to, że musimy wyjechać, choć bardzo tego nie chcieliśmy. Nie wiedzieliśmy jednak, jak możemy zorganizować swoje życie w Polsce, więc zaczynaliśmy godzić się z myślą o wyjeździe. Wtedy powtórzyła się sytuacja sprzed roku. Tym razem po modlitwie w kościele św. Józefa jedna z osób, które też tam były, podeszła do nas i zaczęła rozmawiać. Usłyszawszy naszą historię, zapoznała nas z 80-letnią panią Halinką z Neokatechumenatu, która przyjęła nas do siebie do domu w zamian za opiekę. To było nieduże mieszkanie i niewiele miejsca, szczególnie dla mnie, chłopaka z ósmej klasy. Wówczas mama postanowiła wysłać mnie do liceum do Niepokalanowa, gdzie była szkoła z internatem. Rok później mama musiała się wyprowadzić. Wtedy znalazła schronienie w miejscu, które przypominało piwnicę. Była to suterena z małym okienkiem, do której schodziło się po schodach do piwnicy. Wiem, że ludzie mieszkają w jeszcze gorszych warunkach, ale te też były straszne. Gdy przyjeżdżałem do domu, bardzo się tego wstydziłem. Z jednej strony tych schodów ludzie trzymali ziemniaki czy jakieś przetwory, a z drugiej skręcało się do naszego lokum. Nieraz też miałem do Pana Boga pretensje, że daje nam takie warunki. Uważałem, że muszę sam sobie radzić, ale dziś wiem, że Bóg nigdy mnie nie zostawił, choć wówczas myślałem inaczej – przyznaje Władek.

Pomoc św. Maksymiliana

Liceum w Niepokalanowie to była dla niego szkoła życia. − Ja, który byłem zawsze z mamusią, znalazłem się w męskim środowisku, gdzie zwyczajnie musiałem nauczyć się żyć na własną odpowiedzialność. Tu dostałem dobrą lekcję, za którą dziś jestem wdzięczny, ale wtedy różnie bywało. W drugim roku nauki uznano, że się tam nie nadaję, i wyleciałem ze szkoły – opowiada Władek.

Kiedy mama dowiedziała się, że ma zabrać syna, nie wiedziała, co ma zrobić. Trwał rok szkolny i trudno było znaleźć miejsce w liceum. Dostała adresy dwóch lubelskich szkół. O żadnej nic nie wiedziała. Postanowiła pójść na przystanek i wsiąść w pierwszy autobus, który przyjedzie. − Wiem, że oddała to Panu Bogu, bo sama była bezradna, nie miała żadnych znajomości, żeby coś dla mnie załatwić. Pierwszy podjechał autobus w kierunku Majdanka, gdzie znajdowało się męskie liceum im. bł. ks. Kazimierza Gostyńskiego. Wsiadła więc i pojechała. Nie wiedziała wtedy, że to szkoła prywatna, która mieści się przy kościele św. Maksymiliana Kolbego. Dopiero na miejscu podczas rozmowy z dyrektorem, który, usłyszawszy naszą historię, powiedział, że mnie przyjmuje, ujawnił się św. Maksymilian. To święty szczególnie nam bliski. Jeszcze w Odessie ktoś przysłał nam „Rycerza Niepokalanej” i tak go poznaliśmy. Zresztą to stąd mama wiedziała, że w Niepokalanowie jest szkoła dla chłopców, do której mnie wysłała. Dyrektorem w lubelskiej szkole był wówczas pan Bobrzyński, który następnego dnia po rozmowie z mamą wsiadł w swój własny samochód, przyjechał po mnie do Niepokalanowa, uregulował moje długi i przywiózł do Lublina. Mogę powiedzieć, że wziął mnie na wychowanie, choć łatwo ze mną nie miał – opowiada Władysław.

Licząc na siebie

W końcu życie zaczęło się jakoś prostować. Udało się skończyć szkołę, dostać na studia, jednocześnie w wakacje jeździć do pracy w Norwegii i zarabiać pieniądze. Udało się też w końcu kupić własne mieszkanie.

− Całe życie musieliśmy oszczędzać i na wiele rzeczy nie mogłem sobie pozwolić. To sprawiło, że pieniądz był dla mnie bardzo ważny. Uważałem, że skoro będę miał fundusze, to ze wszystkim sobie poradzę, ale to nie była prawda. Pieniądz stał się bożkiem, a ja wciąż czułem się niekompletny. Bardzo pragnąłem mieć rodzinę. Przez lata modliłem się o żonę, ale wydawało się, że Pan Bóg nie słyszy mojego wołania. Zadawałem się z różnym towarzystwem, popadłem w nałogi, mogę powiedzieć, że chodziłem po krętych i śliskich drogach, ale mimo tego trzymałem się wspólnoty. Wiedziałem, że na ludzi z Neokatechumenatu mogę liczyć niezależnie od tego, jaki jestem i jaki grzech popełnię. Tylko tej żony ciągle nie miałem, choć bardzo tego pragnąłem – mówi Władek.

Rozeznanie

Lata mijały, a on wciąż był sam. Zaczął się zastanawiać, czy jego pragnienie posiadania rodziny jest dla niego dobre. Dlatego, gdy na jednym ze spotkań wspólnoty padło zaproszenie dla mężczyzn, którzy są gotowi oddać się na służbę Bogu, postanowił się zgłosić, choć wcześniej sama myśl o kapłaństwie była przerażająca i wywoływała bunt. − Odczułem wtedy wolność. Oddałem się Panu Bogu do dyspozycji i powiedziałem, żeby działał. Nagle po wielu latach mnie olśniło, że skoro Bóg mnie dokądś woła, to będę szczęśliwy i w seminarium, i małżeństwie. Tak Pan Bóg uczył mnie pokory. I jak już miałem trochę wolności odnośnie do swojego powołania, kilkanaście tygodni później na mojej drodze pojawiła się Ania. Od razu moje serce zaczęło mocniej bić i miałem pewność, że to jest dziewczyna, na którą czekałem całe życie – mówi Władek.

Ania też należała do Neokatechumenatu, ale nie miała przekonania, że właśnie Władek jest dla niej. − On znał moich rodziców i rodzeństwo, wiedziałam, że ma wartości podobne do moich, ale początkowo nie chciałam się z nim spotykać. Potrzebowałam czasu, rozeznania, modlitwy i jego wytrwałości – mówi Ania. Sama wyrosła w rodzinie zaangażowanej w Neokatechumenat i wielokrotnie widziała i słyszała, jak Pan Bóg działa w życiu jej rodziny i innych, dlatego bez pośpiechu oddała swoją przyszłość w Boże ręce. − Musiałem o Anię się starać, prosić, by dała mi szansę, byśmy mogli się poznać. Kiedy w końcu umówiła się ze mną i zaczęliśmy odkrywać, jak wiele nas łączy, czułem się najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Od dwóch lat jesteśmy małżeństwem. Mamy syna Maksymiliana i wiem, że wszystkie wydarzenia w moim życiu, także te najtrudniejsze, prowadziły mnie do tego momentu. Pan Bóg jest wierny swojej obietnicy i troszczy się o każdego z nas – mówi Władek.

To nie znaczy, że skończyły się codzienne trudy, bo choćby teraz Władek jest na zawodowym zakręcie. Nie wie, jak dalej rozwinie się sytuacja, ale ma pewność, że z największego dołka można się wydostać, gdy człowiek uchwyci się Pana Boga, bo nawet w wielkiej ciemności On daje światło.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.