Wielu z nich nie miało wyboru. Jeśli chcieli żyć musieli uciekać. W jednej koszuli, nocą, w nieznane. Tak było w przypadku Lidy Khamzatowej z Czeczeni, która z czwórką małych dzieci w Lublinie znalazła dom.
- Sama już nie wiem co był gorsze, jak leciały bomby, czy jak ostrzeliwali nas Rosjanie. Strach podchodził do gardła. Żebym to tylko mogła bać się o własne życie, to może jeszcze jakoś bym to łatwiej zniosła, ale bałam się przede wszystkim o moich czterech synów i męża. Najstarszy z chłopców miał 12 lat, najmłodszy 4. Znalazł się on z w grupie dzieci uprowadzonych przez Rosjan. Trzymali ich w lesie w jakichś norach. Kiedy nasi odbili dzieciaki, mój syn nie był sobą. Zachowywał się jak zwierzątko, wszystkiego się bał. Myślę, że nigdy już nie będzie beztroski, choć od tamtej pory minęło ponad 10 lat - opowiada Lida.
Lida z dziećmi przez większość czasu była sama odkąd wybuchła wojna w Czeczenii. Mąż poszedł walczyć. Do domu zaglądał rzadko, nic nie mówił. Niespodziewanie po okolicy rozeszła się wieść o uprowadzeniu Polaków. - Wszyscy bardzo się przejęliśmy, bo Czeczeni lubią Polaków. Wiele razy przychodzili nam z pomocą humanitarną, wspierali nas na różne sposoby. Nie miałam pojęcia, że mój mąż uczestniczy w akcji odbijania Polaków. To było wszystko tajne. Do dziś nie mam wiedzy na ten temat. Wiem, że współpracował z polskimi i czeczeńskimi służbami, które odbijały Polaków. Po tej akcji został zamordowany. Kiedy dotarła do mnie wiadomość o jego śmierci dowiedziałam się też, że za mną i moją rodziną został wydany list gończy. Sądzono, że współpracowaliśmy z oddziałami specjalnymi odbijającymi Polaków. A ja nie miałam nawet pojęcia, że mąż ma coś wspólnego z taką akcją - mówi Lida.
Decyzja była błyskawiczna. Szwagier, który pomagał mężowi Lidy i przeżył powiedział, że mają możliwość uciekać do Polski. - Spakowałam podstawowe rzeczy, zabrałam czwórkę dzieci i ruszyliśmy w nieznane. Do dziś pamiętam, jak przekroczyliśmy granicę z Polską. Dopiero wtedy poczułam się bezpieczniejsza, ale nie spokojniejsza. Pamiętam pierwszą noc w Polsce. Zasypiałam z pewnością, że nie zerwę się z powodu alarmu bombowego. Z jednej strony oddychałam z ulgą, z drugiej myślałam jak to będzie. Nie znam języka, nie mam grosza w kieszeni, nie mówiąc już o pracy. Bycie uchodźcą jest straszne. Na szczęście spotkałam w Polsce wspaniałych ludzi. Opieką otoczyło nas Centrum Wolontariatu w Lublinie. Pan Wojtek Wciseł z żoną Kingą przyjęli nas jak swoich. To dzięki ich staraniom, wielkiej cierpliwości i życzliwości zarówno mój najmłodszy syn, jak i starsze dzieci zaczęły wracać do siebie. To oni pomogli nam po roku pobytu w ośrodku dla uchodźców znaleźć pracę, mieszkanie, wypełnić stosy dokumentów, które pozwoliły nam zostać w Polsce i zacząć normalnie żyć. A tego długo musiałam się uczyć. Miałam 41 lat, byłam wdową, miałam 4 synów na utrzymaniu i całe swoje i ich życie niosłam na plecach. Dziś jest już łatwiej, dzieci dorastają, pomagają mi w wielu sprawach. Mogę powiedzieć, że w końcu czuję się i bezpieczna i spokojna - opowiada pani Lida.
Spotkanie z uchodźcami mieszkającymi w Lublinie zorganizowało Centrum Wolontariatu w ten sposób świętując Dzień Uchodźcy.
- Chcieliśmy pokazać, że nasze myślenie o uchodźcach jest często bardzo stereotypowe. Większość z nich to ludzie o bardzo bolesnej i trudnej przeszłości, która zmusiła ich do opuszczenia domów. Oczywiście wśród 100 uchodźców może znaleźć się kilku takich, którzy w ten sposób chcą ubić jakiś interes, ale to zdecydowanie margines. Większość tych, którzy decydują się opuścić swój kraj i udać w nieznane, są po prostu do tego zmuszeni przez rozwój wypadków w ich krajach - mówi Wojciech Wciseł z KUL pracujący z uchodźcami.
- Nie traktujcie nas jak wrogów, jeśli mamy paszporty, poddajemy się odpowiedniej kontroli i mówimy o przyczynach, jakie zmusiły nas do opuszczenia własnego kraju, potraktujcie nas jak ludzi w potrzebie - apelował Jahiar Azim Irani z Iranu.
Od naszej otwartości zależy jak uchodźcy odnajdą się w nowej rzeczywistości.