Wydaje się, że kiedy nie można w urzędzie nic osiągnąć drogą pism i próśb, najskuteczniejszy jest protest. Niemal zawsze pomaga.
Jakiś czas temu byłam na spotkaniu prezydenta miasta z mieszkańcami lubelskich dzielnic. Najbardziej zadziwiło mnie jednak spotkanie Krzysztofa Żuka z ludźmi mieszkającymi w dzielnicy Szerokie. Rozumiem, że te spotkania mają charakter przedwyborczy, a prezydent chce zbliżyć się do ludzi i poznać ich problemy. Jednakże na tym spotkaniu mieszkańcy z Szerokiego usłyszeli, że ich dzielnica nie jest priorytetowa i w zasadzie na nic nie ma pieniędzy. Prezydent chwalił się wielkimi inwestycjami drogowymi, jakie realizowane są w Lublinie. Oczywiście można być z tego dumnym, ale jak one się mają do ludzi, którzy na co dzień z obwodnicy miasta korzystać nie będą, to już zupełnie inna sprawa.
Mieszkańcom Szerokiego zależało przede wszystkim na dwóch sprawach: szkole i bezpieczeństwie w ruchu drogowym w rejonie ulicy Nałęczowskiej. Jednak interesy ludzi, w tym przypadku, nie są interesami władz miejskich. Szkoły nie będzie w najbliższej przyszłości, choć obiecuje się ją od wielu lat i nawet miejsca na jej ewentualną lokalizację wskazano. Powód - nie ma pieniędzy. Poza tym dzielnica domków jednorodzinnych, choćby była największa w Lublinie, zawsze przegra z osiedlami blokowisk. Tak też rejon ulicy Gęsiej, który właśnie porasta dziesiątkami nowych bloków, kolejny raz wypchnął Szerokie z kolejki po szkołę. Prezydent przeliczył, że na Porębie w blokach mieszka więcej ludzi niż w domkach na Szerokim. Wyglądało przy tym, że urzędnicy są tym faktem zaskoczeni. Tłumaczą, że nie spodziewali się, że na Porębie będzie tyle bloków i tylu ludzi tam zamieszka. Zupełnie jakby to nie władze miejskie uchwalały plan zagospodarowania i wydawały pozwolenia na budowę. Wygląda na to, że urzędnicy są zdumieni tym, co się buduje i dlatego obiecywana na Szerokim szkoła znów musi poczekać. Jednakże patrząc na to w ten sposób, można założyć, że choćby w największych dzielnicach domków jednorodzinnych, szkoły nigdy nie będzie, bo zawsze jakieś osiedle zaskoczy liczebnością władze miejskie, które będą musiały przede wszystkim tam szkoły budować.
Drugą kwestią była ulica Nałęczowska. Wąska uliczka wyjazdowa z osiedla. Innej drogi by się wydostać z Szerokiego do centrum nie ma. Odkąd zamknięto Al. Warszawskie, ta mała uliczka stała się jedną z najbardziej ruchliwych ulic w okolicy. Przejście na drugą stronę lub włączenie się do ruchu, narażało delikwentów na wielkie niebezpieczeństwo. Cóż, na światła nie ma pieniędzy, a poza tym to trzeba projekt zrobić, przetarg ogłosić. Wszystko zajmie około roku. Szybciej się nie da – usłyszeli ludzie.
Czarę goryczy dopełniło zamknięcie ulicy Głównej łączącej Nałęczowską z Warszawską. Mały mostek, przez który, z powodu budowy obwodnicy, zaczęto masowo przejeżdżać, nie wytrzymał. Odpowiedź ratusza była taka, że pieniędzy na remont nie ma, może w przyszłym roku. Ludzie jednak nie wytrzymali. Skrzyknęli się przez interent i postanowili blokować Al. Warszawską czyli wjazd do Lublina. Okazało się, że to pomogło. Znalazło się tymczasowe rozwiązanie i mostek został wzmocniony tak, że lokalni mieszkańcy mogą znów z drogi korzystać.
Nieodparcie w związku z tym nasuwa mi się wniosek, że jak coś się nie da, to znaczy, że trzeba wyjść na ulicę i protestować. Szkoda tylko, że ludzie zostają zmuszeni do takich akcji, bo na zwyczajne prośby o pomoc w ułatwieniu życia, słyszą najczęściej, że się nie da. A może jednak?