Na chodniku minęli mnie uśmiechnięci, uzbrojeni w pały milicjanci, goniący grupkę radosnych chłopaków.
Lublin, 32. rocznica ogłoszenia wprowadzenia stanu wojennego. Pod Ratuszem stoi milicyjna nyska i szlaban. Mijają mnie uśmiechnięci milicjanci z pałami goniący grupkę radosnych młodych ludzi. W tle brzmią skoczne dźwięki „Dyktatora” – przeróbki piosenki punkowej Brzytwy Ojca, w wykonaniu Big Cyca. Zapewne już niedługo pojawią się tu solidarnościowi „demonstranci”, którzy bohatersko stawią czoło stróżom komunistycznego prawa.
Takich rekonstrukcji odbywa się w Polsce dzisiaj bardzo wiele. Prawdopodobnie pierwszą była ta sprzed kilku lat, zorganizowana w Warszawie przez Fundację Odpowiedzialność Obywatelska. Akurat przyjechałem wtedy do stolicy i wychodząc z podziemi z zaskoczeniem zauważyłem grzejących się przy koksowniku żołnierzy. Gdzieś na rogu milicjanci legitymowali przechodniów. Starsi ludzi porozumiewawczo spoglądali na siebie, niektórzy mówili: „tak było”. Wieczorem przy Placu Zamkowym odbyła się regularna bitwa między protestującymi, a ZOMO. Wcale nie było zabawnie, nawet polała się, na szczęście sztuczna, krew.
Obecnie mamy prawdziwą modę na rekonstrukcje historyczne. To już nie tylko Bitwa pod Grunwaldem; swoich odtwórców ma niemal każda nieco większa potyczka, których w naszych burzliwych dziejach miało miejsce wiele. Ale nie tylko one: choć nie słyszałem o współczesnych hitlerowskich łapankach na ulicach polskich miast, to w Radymnie odbyła się rekonstrukcja rzezi wsi przeprowadzonej przez ukraińskich nacjonalistów.
Niestety odnoszę wrażenie, że przy chęci spektakularnego ukazania wydarzeń historycznych ginie ich sens. Stan wojenny to nie był fajny czas. To czas więzienia i internowania tysięcy ludzi dobrej woli, liczne poważne utrudnienia codziennego życia dla milionów, a przede wszystkim zdeptanie realnego ruchu społecznego, jakim była „Solidarność” i zabicie nadziei, jaką niosła. Po 1981 roku setki tysięcy osób wyjechało z kraju, nie widząc szans na życie w Polsce – ludzi, których dziś tak bardzo nam brakuje. Dwa lata temu obserwowałem rekonstrukcję opozycyjnej manifestacji. „Solidarnościowcom” udało się przedrzeć przez milicyjny kordon, jednak opiekun młodych aktorów musiał niejednokrotnie używać gwizdka, by trzymać zabawę w przepychanki w ryzach. Oczywiście wszyscy twierdzą, że chodzi o to, by „upamiętnić” i by „uczcić” – i zapewne właśnie po to to robią. Ale czy epidemia rekonstrukcji rzeczywiście służy pokazaniu, „jak było naprawdę”?