Młodzi na Wołyniu. „Warchlaki”, „barbarzyńcy” i „pretorianie” z Bronxu właśnie wrócili z akcji sprzątania polskich cmentarzy na Kresach.
Normalnie mówi się o nich „trudna młodzież”, a Bronowice, gdzie mieszkają, sami nazywają „Bronxem”. – Pochodzą często z porozbijanych rodzin. Wielu ma kłopoty z nauką, niektórzy są pod opieką kuratora i mają problemy z używkami – mówi Jacek Bury, opiekun wyprawy na Kresy, wychowawca w Środowiskowym Hufcu Pracy na lubelskich Bronowicach i członek Fundacji Niepodległości. A to właśnie oni regularnie od siedmiu lat pakują manatki i ruszają wraz z zapaleńcami z całej Polski, by ratować polskość na Ukrainie.
Wysokie wymagania
Idea wyjazdów na Wołyń, by odnawiać polskie cmentarze na Kresach, narodziła się w 2008 r. Wtedy to dr Leon Popek z IPN szukał ludzi, którzy pomogliby mu posprzątać cmentarz w Ostrówku. Pomysł podsunął pasjonatowi historii Jackowi Buremu i jego podopiecznym ze Środowiskowego Hufca Pracy. Choć wydawać by się mogło, że do wyjazdu do pracy trzeba dziś młodych ludzi namawiać, ekipa z Bronxu staje na głowie, by na Wołyń wyjechać. A nie jest to wcale dla nich łatwe, bo wychowawca stawia wysokie wymagania. – Warunkiem wyjazdu jest zdanie do następnej klasy – opowiada J. Bury – Bardzo ściśle tego przestrzegam – zapewnia.
Historyczna pasja
– Ja zdałem do następnej klasy – chwali się 12-letni Damian Dankiewicz, ksywa „Wegan”, który właśnie rozpoczął naukę w piątej klasie i po raz pierwszy w tym roku uczestniczył w akcji sprzątania cmentarzy. – Nie za bardzo lubię szkołę, mam głównie dwóje – opowiada chłopak. – Lubię tylko historię. Miałem czwórkę na świadectwie – dodaje. Historię lubią chyba wszyscy podopieczni pana Jacka. – Tam, na Wołyniu, mówią do nich kamienie – opowiada Bury. – To specyficzna edukacja historyczna, bo wchodzi do głowy mimochodem. Nie jest książkowa, więc ma zdecydowaną przewagę. No i przede wszystkim kamienie nie wystawiają im ocen – uśmiecha się wychowawca.
W pocie czoła
Podzieleni na trzy grupy w zależności od wieku i umiejętności – „warchlaki”, „barbarzyńcy” i „pretorianie”, dwa tygodnie pracują często w warunkach bardzo trudnych, przy karczowaniu terenu, czyszczeniu pomników i odnawianiu parafialnych cmentarzy. – Zajmujemy się głównie tymi, bo o nie nikt nie dba – wyjaśnia Jacek Bury. – Cmentarze wojskowe zazwyczaj są sprzątane, a parafialne, na których wielokrotnie leżą ofiary UPA, zaniedbane. – Pobudkę mamy o 7 rano – opowiada jeden ze starszych uczestników wyprawy – 23-letni Łukasz Reszka, który przedstawia się jako „Ponton”. – Potem wyjazd na cmentarz i praca do 17.00–18.00. Wracamy dopiero na obiadokolację. – Którą sami musimy sobie zrobić – dodaje 18-letnia Ania Niewiadoma, jedyna dziewczyna w ekipie. – Często robimy coś z niczego – entuzjastycznie dopowiada „Wegan”, najmłodszy uczestnik tegorocznego wyjazdu. Ale nie jedzenie na obozie jest najważniejsze. Nie liczą się też luksusy. Ważne są groby. – Najfajniej jest, jak trafiamy na jeszcze niesprzątnięty cmentarz – opowiada z zapałem Łukasz – Często z krzaków wystaje tylko jeden krzyż albo kawałek nagrobka. Jak zaczynamy usuwać chaszcze, okazuje się, że jest tam mnóstwo nagrobków. Trzeba bardzo uważać, żeby nie zniszczyć przez pomyłkę często mocno spróchniałych krzyży, które mogą się rozpaść w ręku – tłumaczy.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się