O przygotowywaniu się do śmieci, towarzyszeniu w odchodzeniu, trudnych rozmowach i akceptacji kolei ludzkiego losu opowiada pracujący w hospicjum oraz na oddziale opieki paliatywnej lubelskiej onkologii doktor Mariusz Sałamacha.
Towarzyszę ludziom terminalnie chorym w ich ostatnim etapie życia od kilkunastu lat. Oznacza to, że moje obcowanie ze śmiercią jest dużo częstsze niż przeciętnego człowieka, ale nie mogę powiedzieć, że do śmierci da się przyzwyczaić.
To, czego się nauczyłem, to akceptacja. Taka jest kolej naszego życia: rodzimy się, żyjemy i umieramy. Wydaje się, że każdy o tym wie, ale doświadczenie pokazuje, że wiedzieć - nie znaczy akceptować. Sam nieraz doświadczam, jak to jest trudne, szczególnie gdy odchodzi ktoś młody.
Pamiętam osiemnastoletniego chłopaka, który umierał, i jego cierpiących rodziców albo mężczyznę w moim wieku, który był jedynym synem owdowiałej matki i jego żonę. Obie kobiety stały przy jego łóżku, a ból na ich twarzach był tak wielki, że chyba na zawsze wyrył się w mojej pamięci. Stałem obok i żadne słowa nie mogły dać pocieszenia, lecz to współtowarzyszenie było zarówno dla nich, jak i dla mnie bardzo ważne.
Często obserwuję pewnego rodzaju grę między pacjentem i jego rodziną. Pacjent przed rodziną udaje, że wie mniej, niż wie w rzeczywistości o swoim stanie zdrowia, a rodzina ukrywa przed nim, jaki jest rzeczywiście jego stan. Obie strony prowadzą grę, by nikt nie domyślił się prawdy. Dla mnie jest to czas stracony.
Gdyby stanąć w prawdzie, można zyskać czas na to, by wyjaśnić sobie różne sytuacje, uporządkować różne sprawy przed śmiercią. Potem, gdy już nie da się niczego ukryć, może zabraknąć czasu. Jako lekarz szanuję jednak wolę pacjenta i rodziny. Próbuję z każdą ze stron rozmawiać indywidualnie, zachęcając do stanięcia w prawdzie, ale każdy sam decyduje, co zrobić.
To, czego potrzebują osoby umierające, to trzymania za rękę. Ludzie nie chcą odchodzić sami. Bardzo chcą, by w tych ostatnich momentach życia ktoś przy nich był. Jeśli to możliwe, to ktoś bliski z rodziny, jeśli nie, to lekarz, pielęgniarka czy wolontariusz. Obserwowałem nieraz wielki lęk na twarzach umierających, który znikał, gdy ktoś trzymał ich za rękę, był przy nich. Osobom wierzącym pokój przynosi też modlitwa czy obecność kapłana. Ważne, by nikt nie umierał sam.
Rozmowę z doktorem Mariuszem Słamachą można znaleźć w najnowszym wydaniu lubelskiego "Gościa Niedzielnego".