Rurki Cheap Monday cisną w łydki, broda - nienagannie przystrzyżona. Czesław jest gotów. Wkracza. A tam… Mężczyźni o rurkach jeszcze ciaśniejszych niż jego. Kobiety w ciuchach workowatych i uniseksualnych. Kurtki ze skór alpak boliwijskich. Fryzury jak po wstaniu z łóżka.
Dryńńń!
Cegiełkowa nokia rozdzwoniła się brzękliwie monofonicznym dzwonkiem.
- Halo?
- Cześć, słuchaj, nie mogę rozmawiać, bo właśnie sobie robię koktalj z jarmużu na drogę, bo wiesz, jadę zaraz do Warszawy na te targi niszowych wydawnictw...
- Stary, ale to ty pierwszy do mnie dzwoniłeś!
- Muszę lecieć, paa! - Czesław szybko nacisnął czerwoną słuchawkę i powrócił do miksowania warzyw. Czesław tak naprawdę nie nazywał się Czesław, tylko Jasiek, ale gdy spotykał w swoim ciężkim życiu kolejnych i kolejnych Jaśków, coś w nim pękało. W końcu zaczął używać swojego drugiego imienia, po pewnym niszowym artyście. Nie, nie TYM Czesławie. Innym Czesławie, nie pytajcie, bo i tak pewnie go nie znacie.
Ten nasz Czesław bardzo nie lubi mieszkania w Lublinie i jak tylko zda maturę z pewnością wyjedzie z tego ciasnego intelektualnie zaścianka, siedliska Bożen i Grażyn, wyjedzie do jakiegoś bardziej światowego, pełnego perspektyw miasta. Gdzieś, gdzie jego okulary nie będą parować od wilgotnego powietrza od stężonej esencji rozpasanego konsumpcjonizmu, którą karmią się bezrefleksyjnie ONI.
Informacji o warszawskich targach nie znalazł w internecie, o nie – on nie jest jednym z tych żałosnych hipsterów, którzy nie rozstają się ze swoimi ajfonami, by stale być podłączonym do kroplówki fejsbookowej. On nawet telefon wymienił na alternatywny, a przy tym kultowy i subtelnie dizajnerski, a wiedzę czerpie z offowej, specjalistycznej prasy. To w czasopiśmie niszowym odnalazł odpowiednią reklamę (o, zgrozo! Nawet w tak czystych tworach kulturalnych pojawiają się już lepkie szpony przebrzydłej komercji!). Rusza więc w drogę ku stolicy, spakowawszy uprzednio ostatni, niezbędny element wyprawy - aparat typu polaroid do skórzanej raportówki z suszonego, barwionego lnu rosnącego wyłącznie na Przylądku Dobrej Nadziei i zbieranego przez specjalnie do tego przeszkolone tresowane pawiany.
Dworzec Główny PKP obrzydza go swoją postindustrialną marnością, opanowuje się jednak i przywdziewając zbroję ironii, której społeczeństwo nie rozumie i nie ma prawa rozumieć, rusza do pociągu dla mas. W przedziale na szczęście nie musi taplać się w otaczającym go zewsząd bagnie pustych rozmów (czy ci ludzie mają w ogóle pojęcie kim jest Bernardo Bertolucci?). Odcina się od tych użytkowników sieciówek białym kablem słuchawek ScullCandy, kupionych zanim stały się modne, gdy w Polsce były jeszcze niedostępne. Po chwili jego skołatane uszy otulają dźwięki muzyki tak offowych zespołów, że nawet nie dorobiły się własnych nazw. Ze świata rozmyślań nad przyczynowością mentalną w perspektywie nieredukcyjnego fizykalizmu wyrywa go tylko na chwilę kontakt z namolnym konduktorem i żenujące, rousseau'owsko-darwinowskie swędzenie w lewej, ściśle otulonej rurkami łydce.
Dojechawszy do Warszawy nawet nie podnosi oczu na relikt pożałowania godny - mieniący się Pałacem (sic!) Kultury. Od razu udaje się do miejsca targów licząc, że wreszcie będzie mógł zanurzyć się w rzeczywistość odpowiednio niszową, dającą wytchnienie, jeszcze świeżą, niewyeksploatowaną przez żywiących się łapczywie popkulturalną breją pozerów. W końcu Czesław staje w progach ziemi obiecanej. Przed nim rozpościera się sala pełna niszowych wystawców, książek o kartkach prawdziwych, pachnących, jeszcze nie ubabranych w mainstreamie, tylko czekających na kogoś, w kim ich przesłanie nie opadnie na dno niezrozumienia. Polaroid na szyi ciąży, rurki Cheap Monday cisną w łydki, broda - nienagannie przystrzyżona. Czesław jest gotów. Wkracza.
I od razu aż cofa się, zdjęty zgrozą. Na sali jest, prawda, wielu wystawców, a i nienagannie wydane książki kuszą z wystaw. Problem w tym, kto się pomiędzy tymi książkami uwija. Mężczyźni o rurkach jeszcze ciaśniejszych niż jego. Kobiety w ciuchach na tyle workowatych i uniseksualnych, że mowy być nie mogło o choćby cieniu zróżnicowania ubrań na płeć. Druciane okularki w stylu vintage, bo te grubooprawkowe są już modne. Buty o podeszwach tak wysokich, że w Lublinie to wieżowce takie budują. Kurtki ze skór alpak boliwijskich. Fryzury jak po wstaniu z łóżka. Flanelowe koszule obwiązane w pasie. Skarpetki do sandałów noszone ironicznie. Retro-bluzy. Kapelusze z ogromnymi kokardami i czapki rybaka. I przede wszystkim każdy w tym tłumie trzyma w ręku kubeczek z jarmużowym koktajlem.
Tego dla Czesława było już za wiele. Obrócił się na pięcie nie trzasnąwszy nawet polaroidem i popędził z powrotem na dworzec. Ten mainstreamowy tłum stolicowych pozerów sprawił, że docenił swoją alternatywność mieszkania w mniejszym i wytrawnym mieście.