Wojciech Cugowski z zespołu „Bracia” i projektu „Cugowscy” opowiada o fascynacji muzyką i rodziną. - Gdy dostałem gitarę to już wiedziałem, że nie będzie ze mnie ani skrzypek, ani pianista. Gitara zawsze mnie pociągała, to jest moje naturalne środowisko.
Ks. Rafał Pastwa: Bycie muzykiem to ciężka praca?
Wojciech Cugowski: Nie czuję się jakbym chodził do pracy. Choć wiadomo, że do tego momentu, w którym jesteśmy jako zespół „Bracia” musieliśmy dochodzić dosyć długo i żmudnie. Praca muzyka oprócz tego, że jest piękna i przyjemna ma swoje trudniejsze i ciemniejsze strony – tak jak każde zajęcie. Trzeba się nauczyć z tym żyć i realizować to, co się zamierzyło.
Obecnie panuje nastawienie żeby szybko zostać gwiazdą, zdobyć łatwo i bez wysiłku sukces
Myślę, że bycie gwiazdą i bycie muzykiem to dwie różne rzeczy. My chcieliśmy zostać muzykami, chcieliśmy dobrze grać, dobrze śpiewać, dobrze wykonywać swoją pracę. To założenie ciągle nam przyświeca. Gwiazdorstwo nas nie interesuje. Gwiazd na świecie, pojmowanych w tradycyjny sposób jest niewiele.
Jakie są Twoje muzyczne korzenie?
Zawsze słuchałem klasycznej muzyki rockowej. Dla mnie podstawę tworzyły takie zespoły jak Deep Purple, White Snake, Rainbow, Black Sabbath.
Istnieje mnóstwo stereotypów dotyczących muzyków rockowych. Natomiast trzeba przyznać, że do skomponowania wielu utworów jakie stworzyły wymienione przez Ciebie zespoły trzeba posiadać ogromną wrażliwość…
I umiejętności. Mało tego, aby stać się kimś w świecie muzyki – należy do swoich dzieł przekonać publiczność. Potem wyjść na scenę, nagrać płytę i iść do przodu.
Czy jako ojciec kładziesz szczególny nacisk na wychowanie córki od strony kultury muzycznej?
Tak, staram się. Bardzo chciałbym ją wychować w tym kierunku. Ale do mojej córki również dochodzą różne sygnały z zewnątrz, także to, co popularne. Niedawno zapytała mnie: „Tato, co to są oczy zielone”? Próbowałem jej wytłumaczyć co to takiego (śmiech), ale oczywiście jestem nieobiektywny, bo ja takiej muzyki nie słucham.
Dużo koncertujesz, spotykasz się z ludźmi, masz okazję patrzeć na pewne zjawiska z dystansu. Jak postrzegasz wartość życia rodzinnego we współczesnej kulturze?
Dla mnie rodzina jest najważniejszą przestrzenią. To baza życiowa. Mimo, że uprawiam zajęcie związane z częstą nieobecnością w domu to planując życie rodzinne wiedziałem, że dam radę to połączyć. Po pierwsze dlatego, że moja żona jest fantastyczną osobą i doskonale wie jakie to zajęcie. Mam jej pełne wsparcie. Potrafię też oddzielić życie zawodowe od rodzinnego. Moje rozumienie pojęcia rodziny jest tradycyjne. Uważam, że ta droga jest najlepsza.
Pamiętasz swoje pierwsze próby gry na gitarze?
Och tak! Wtedy jeszcze chodziłem do szkoły muzycznej. Miałem dwa instrumenty obowiązkowe, najpierw grałem na skrzypcach, dodatkowo na fortepianie. Gdy dostałem gitarę to już wiedziałem, że nie będzie ze mnie ani skrzypek, ani pianista. Tak jak na skrzypcach musiałem ćwiczyć, to na gitarze chciałem. Ona wyparła inne instrumenty, w związku z tym miałem małe kłopoty w szkole, bo nie chciało mi się grać na tych skrzypcach (śmiech). Później grałem na altówce, która też mnie nie fascynowała. Gdy kończyłem szkołę, grałem na tyle dobrze na gitarze, że wiedziałem co będę robił w życiu. Gitara zawsze mnie pociągała, to jest moje naturalne środowisko.
A zdarzyło Ci się kiedyś sięgnąć np. po Radiohead?
Nie, to zupełnie nie są moje klimaty. Natomiast słucham dużo muzyki bluesowej, trochę jazzu połączonego z bluesem i rockiem. Oczywiście to są starocie jak: „Mahavishnu Orchestra”. Uwielbiam Johna Scofielda, legendarnego jazzowego gitarzystę. Wspomniałem już zespół „Toto”, który znany jest z pięknych popowych piosenek, ale to są również fenomenalni muzycy sesyjni, tacy właśnie jak gitarzysta Steve Lukather. Bardziej się skłaniam ku starej gwardii. Z tej nowej słucham tych, którzy czerpią z lat 70-tych. Jest taki zespół „Rival Sons”, czerpiący pełnymi garściami z „Led Zeppelin” czy z „Free”.
Czy nie jest tak, że muzyk rockowy musi sięgać po to, co było wcześniej? Przecież nie można stworzyć „czystego rocka” w wersji współczesnej bez odniesień do tego, co było.
Tak, dokładnie. Ale gdybym miał słuchać dzisiejszej muzyki i tego co leci w radiu – byłbym biedny – bo ja tam nie odnajduję niczego dla siebie. Słucham tej prawdziwej muzyki – jak określam muzykę lat 70-tych i 80-tych, gdzie trzeba było umieć śpiewać i grać.
Dzisiaj zmienił się profil dochodzenia do pewnych rzeczy. Inna jest też rola koncertów…
Kiedyś koncerty w mojej opinii były poparte twórczością, fantastyczną twórczością, która nawet po latach się nie starzeje. Są tam umiejętności, są tam melodie i jest też przekaz. Dzisiaj stawia się jedynie na przekaz. Jednak za przekazem musi iść jeszcze coś więcej, jakiś warsztat i umiejętności. Dzisiaj brakuje muzyki markowej, która stawia na to, żeby było dobrze zagrane i zaśpiewane. Sam przekaz rodzi pustkę.
Cała rozmowa z Wojciechem Cugowskim w najnowszym numerze Lubelskiego „Gościa Niedzielnego”.