Droga Krzyżowa, a potem radość wielkanocnego poranka dla wiernych o. Marka Pasiuta ma konkretne przełożenie na codzienne życie. Przez 18 lat pracy nazbierało się wiele niesamowitych historii.
We wsi Gnieździłowo na dzisiejszej Białorusi, a dawnej Rzeczpospolitej stał dwór i kaplica, w której kryptach chowano okolicznych mieszkańców. Wojna zmiotła wszystko. Pozostałe podworskie ruiny z czasem zagospodarowano na mieszkanie, ale dawnej katolickiej kaplicy nikt nie ratował. Nowa władza sowiecka nie przewidywała Boga w życiu ludzi, a dziury w ścianach, dachu i podłodze kaplicy wpuszczały do środka suche liście, które tworzyły gruby dywan. Kilka lat temu pewnemu chłopcu ze wsi przyszło do głowy, by podpalić liście w środku. Od nich zaczęły zajmować się szczątki ścian. Po sąsiedzku mieszkała pewna prawosławna rodzina, której ojciec był świadkiem wydarzenia. Gdy zobaczył dym zadzwonił po straż pożarną, ale ta odmówiła przyjazdu uznając, że nie ma po co ratować jakichś resztek katolickiej kaplicy. Wówczas, sam nie wiedząc czemu, rzucił się by gasić pożar. Nie miał nic prócz własnych rąk i kupy piasku. I choć niemożliwe wydawało się zduszenie ognia jedynie dłońmi – udało się.
Mężczyzna był przekonany, że Bóg musiał mieć jakiś cel w tym, że pomógł mu w pojedynkę ugasić pożar. Zarówno on, jak i jego żona byli ochrzani w kościele prawosławnym, ale rzadko tam bywali mając wiele żalu do kościoła. Kiedy niedługo po tym zdarzeniu z ogniem urodziło się im dziecko, ojciec był przekonany, że chce je ochrzcić w kościele katolickim. Przyszedł do tamtejszego proboszcza kapucyna o. Marka Pasiuta z żądaniem chrztu.
– Wiele dziwnych sytuacji przyniosła mi posługa na Białorusi. Na co dzień miałem do czynienia z mieszanymi małżeństwami, gdzie jedno było katolikiem drugie prawosławnym. Z tego wynikało duże zamieszanie, bo rodzice czasem chrzcili jedno dziecko u nas w kościele, inne w cerkwi, zawsze jednak któreś z rodziców należało do kościoła katolickiego. W tym przypadku jednak tak nie było – opowiada o. Marek. Po rozmowie, w której mężczyzna wylał wiele żalu na swego popa, kapucyn zaproponował, że jeśli w ciągu pół roku pokona w sobie niechęć i przebaczy tym, którzy byli zgorszeniem, może przyjść na rozmowę. Tak się rzeczywiście stało.
– Ten mężczyzna wykonał ogromną pracę, wiele się modlił i przyszedł do mnie z prośbą o spowiedź i chęć przystąpienia do kościoła katolickiego. Od tego zdarzenia i ja zacząłem się interesować czy można jakoś tę kaplicę uratować. Pan Bóg tak wszystko poprowadził, że znalazł się pewien dobroczyńca z Kanady, który nam pomógł. Dziś kaplica jest miejscem modlitwy małej katolickiej wspólnoty pełnej Ducha, co szczególnie widać podczas świąt wielkanocnych, kiedy wszyscy gromadzą się na Triduum. Przychodzą rodziny z małymi dziećmi, z których większość w Wigilię Paschalną zasypia przytulonych do swoich matek, ale czuć, że ten kościół się odradza i żyje – opowiada o. Marek.
Po 18 latach pracach na Białorusi, w tym roku pierwszy raz święta wielkanocne spędzi w Polsce w Lublinie wśród swoich braci na Poczekajce.
– Będą to z pewnością inne obowiązki, ale radość ze Zmartwychwstania tak samo wielka – mówi kapucyn. Co przygotował dla niego Pan Bóg, ojciec Marek jeszcze nie wie, ale patrząc na historię swego życia jest spokojny.
– Kiedy miałem 13 lat wpadła mi w rękę ulotka o zakonie kapucynów i w niej znalazłem informację, że bracia pracują też w Gwatemali. To wtedy zrodziło się we mnie pragnienie zostania misjonarzem, właśnie w tym dalekim kraju. Jako młody chłopak wstąpiłem do zgromadzenia z nadzieją, że zostanę misjonarzem w Ameryce Środkowej. Pan Bóg jednak najpierw zaprowadził mnie do Włoch, gdzie pracowałem na rzecz prowincji kapucyńskiej, a potem na Litwę do Rygi. To tam, kładąc się któregoś dnia wieczorem do łóżka, odebrałem telefon wzywający mnie na Białoruś, gdzie zostałem wiceprowincjałem. Pan Bóg lubi zaskakiwać, a ja staram się wypełniać Jego wolę – mówi o. Marek.
Przez pierwsze 12 lat pracował w parafii w Dokszycach.
– To miasteczko, gdzie żyje 6 tysięcy prawosławnych i tysiąc katolików. To miejsce nauczyło mnie, że Pan Bóg nie względu na osoby i wszędzie sięga Jego łaska – podkreśla kapłan. W tamtych stronach przed wojną, kiedy to jeszcze była polska Wileńszczyzna, kapucyni kupili kawałek ziemi by wybudować miejsce wypoczynku dla braci. Był to rok 1938. Rok później zaczęła się wojna. Najpierw przyszli Niemcy, potem sowieci. Wielu ludzi, w tym braci zamordowano. Zostało dwóch, którzy nie byli kapłanami. Zburzono im kościółek i klasztor więc wybudowali sobie pustelnię, żyjąc jak mówi franciszkańska reguła, bardzo ubogo. Sowieci, którzy wszystkich zrównywali w statusie posiadania, nie mieli braciom czego zabrać, ale za wszelką cenę chcieli się ich pozbyć uprzykrzając życie. Bracia byli nieugięci, znosili wszystko i modlili się. W końcu czasy się zmieniły i małymi krokami kościół mógł się odradzać. Najpierw do pomocy i posługi przyjeżdżali misjonarze z Polski, szybko jednak zaczęły się pojawiać miejscowe powołania. Dziś na 30 braci tam posługujących tylko 2 jest z Polski. Ludzie są przekonani, że to owoc modlitwy i wytrwania dwóch braci w najtrudniejszych czasach.
– Kościół się odradza. Jest jeszcze wiele biedy moralnej, rodziny przeżywają kryzys, powszechna jest aborcja, ale coraz więcej młodych szuka nadziei w Chrystusie przychodząc do kościoła katolickiego. Ta wspólnota zmartwychwstaje – cieszy się kapucyn.