Kiedy 41 lat temu z Lublina ruszała pierwsza pielgrzymka do Częstochowy, działy się różne rzeczy. Tajniacy UB rozkładali pornografię, sypali cukier do baku, a nawet doszło do eksplozji... żurku.
Był rok 1979. Z różnych stron Polski na Jasną Górę szły nieliczne grupy pielgrzymów pilnowane przez milicję i urzędników bezpieczeństwa publicznego. Tajniacy przez nich nasyłani robili wszystko, by zniechęcić ludzi do udziału w takim wydarzeniu. Dlatego gdy w środowisku duszpasterstwa akademickiego, którym opiekował się dominikanin o. Ludwik Wiśniewski, zrodził się pomysł, by reaktywować pielgrzymkę z Lublina na Jasną Górę, o żadne pozwolenia się nie starano i nikogo nie pytano o zgodę. Dobrze poinformowane władze jednak nie pozostawiły pielgrzymów w spokoju, na różne sposoby próbując utrudnić drogę i zniechęcić ludzi.
- To były zupełnie inne czasy i trzy samochody pożyczone od ludzi nie miały żadnych zabezpieczeń. Wykorzystali to panowie tajniacy i któregoś razu wsypali cukier do baku. Silnik, oczywiście, się zatarł i samochód nie mógł dalej jechać. Nasz stan posiadania skurczył się do dwóch aut - wspomina ks. Zygmunt Lipski, który jaki jeden z pięciu kapłanów szedł z pierwszą pielgrzymką, a po jej zakończeniu przygotował specjalne sprawozdanie dla bp. Bolesława Pylaka.
Na tym jednak nie koniec przygód motoryzacyjnych.
- Pielgrzymka szła bocznymi drogami, często polnymi czy leśnymi, i co chwila mieliśmy przedziurawione koło. To nie to, co dziś, że na każdym niemal kroku jest zakład wulkanizacji. To był poważny problem, ale jako odpowiedzialny za transport brałem takie przebite koło i szukałem najbliższego POM-u. Jako ksiądz byłem w sutannie, więc wiadomo było, kim jestem, poza tym zawsze się przedstawiałem, że jestem z pielgrzymki i mamy poważny problem z kołem. Pracujący w POM-ie panowie przychodzili z pomocą. Mówili, żebym zostawił to dziurawe koło, bo wszystkie w Polsce były takie same i dawali mi dobre, a to popsute w wolnej chwili sobie naprawiali. Nigdy nie odmówiono nam pomocy. To był taki znak Bożej opatrzności - opowiada ks. Zygmunt.
Po drodze pielgrzymi zostali też poczęstowani żurkiem, którego było bardzo dużo i postanowiono wziąć go ze sobą.
- Nie było w co wziąć tego żurku, więc poszedłem na wieś poszukać, czy ktoś nie może nam sprzedać bańki na mleko. Bańka się znalazła, żurek zapakowaliśmy i ruszyliśmy. Na następny dzień postanowiliśmy go odgrzać na kuchni węglowej. Postawiliśmy bańkę na fajerkach i czekaliśmy aż zupa się zagotuje. Niestety nie otworzyliśmy wcześniej wieczka, kiedy więc zupa była gorąca, trzeba było bańkę otworzyć. Pod ciśnieniem tak wieczko się zassało, że nie mogliśmy dać rady. Dwaj najsilniejsi o. Ludwik Wiśniewski i ks. Stanisław Róg wytężyli swe siły i wieczko strzeliło. Żurek znalazł się na suficie i na otwierających. Obaj byli poparzeni. Dobrze, że o. Ludwik miał okulary, bo nie wiadomo co by mogło się stać. Trzeba było obu odwieźć do szpitala. Wtedy o. Ludwik uczynił mnie kierownikiem pielgrzymki na dalszą drogę – opowiada ks. Zygmunt.
Więcej o pielgrzymkowych przygodach 40 lat temu będzie można przeczytać w 30. numerze "Gościa Lubelskiego".