Dzień Papieski przywołuje wspomnienia związane z Janem Pawłem II. O swoich kontaktach z Karolem Wojtyłą mówi prof. Maria Braun-Gałkowska.
Podczas studiów moim mistrzem był Ksiądz Profesor Karol Wojtyła. Nieraz myślę o tym ze zdumieniem i z radością, bo chociaż na uniwersytecie każdy ma profesorów, ale nie każdy ma szczęście mieć mistrza. My mieliśmy to szczęście i w dodatku naszym mistrzem był Karol Wojtyła. Czy umieliśmy to wtedy docenić? Może nie, bo traktowaliśmy ten niezwykły dar z właściwą młodości beztroską. A może jednak tak, bo przecież garnęliśmy się do naszego mistrza z podziwem i miłością.
Kiedy mówię „mistrz”, myślę o uczestnictwie i o wdzięczności. Kontakt ucznia z mistrzem nie polega na tym, że mistrz o czymś go informuje albo go o czymś poucza. Kontakt mistrza z uczniem to nie jest to, że jeden mówi, a drugi słucha, ale jest to raczej wspólne robienie czegoś. Polega na tym, że mistrz zaprasza ucznia do wspólnego działania. To jest uczenie przez uczestnictwo, o którym Karol Wojtyła w "Osobie i czynie" pisze, że przez współbycie i współdziałanie następuje współkształtowanie się osób.
W "Liście do młodych całego świata" Jan Paweł II nazywa młodość okresem wzrastania. I radzi młodym, żeby to wzrastanie dokonywało się przez kontakt z przyrodą, z dziełami człowieka, z ludźmi i z Bogiem przez modlitwę. A kiedy my byliśmy młodzi, też nam to radził, a ponieważ był naszym mistrzem, więc nie mówił o tym, tylko po prostu wspólnie z nami to robił. Było więc obcowanie z przyrodą na spływach i wycieczkach i było obcowanie z dziełami człowieka, bardzo wielkimi (jak np. "Etyka nikomachejska", którą wspólnie z nami komentował, zupełnie nie zrażając się naszą na pierwszym roku studiów bezgraniczną ignorancją), a także drobnymi, jak piosenki o starym kowboju i szumiącej nocce, śpiewane przy ognisku czy na weselu. Było obcowanie z ludźmi przez rozważania, przez rozmowy, a przede wszystkim przez bardzo hojną obecność, jeśli wziąć pod uwagę liczne obowiązki naszego Profesora, hojną niezwykle, a czasami – tak zewnętrznie biorąc – jakby bez celu: żadnej rady, żadnego wykładu, po prostu był. Pamiętam, że kiedyś, gdy specjalnie przyjechał do nas, i to z daleka (my zmęczeni, zmarznięci po jakiejś wycieczce piliśmy herbatę, tańczyliśmy), zapytałam: „Czy nie szkoda Wujowi czasu?”, a On się zdziwił i powiedział: „Jak to szkoda, po prostu przyjechałem do was i jestem z wami”. No i był kontakt z Bogiem, kiedy wspólnie z nami się modlił i kiedy (częściej) widzieliśmy, że On się modli.
Taki charakter kontaktów można nazwać przyjaźnią, taki kontakt nie poniża ucznia, ale go podnosi. Czuliśmy się kochani, każdy osobiście, a nawet podejrzewam, że po cichu każdy przypuszczał, że to on jest tym najbardziej kochanym. Czując się kochani, mogliśmy przyjmować swobodnie, ile kto chciał i ile kto potrafił. To, co dostawaliśmy, trudno jest określić: to nie była tylko wiedza czy tylko słowa, czy nawet tylko czas. Dopiero po latach umiałam to nazwać. Po prostu nasz mistrz był dla nas darem. Więc kiedy mówię „mistrz”, myślę też o wdzięczności. Wdzięczność opiera się na uznaniu wartości daru, który – jeśli tym darem jest osoba – staje się bezcenny, ale wdzięczność nie pobudza do rewanżu, za dar nie można zapłacić, wyrównując rachunek. Wdzięczność nic nie zamyka, wdzięczność otwiera, zwraca do innych, dla których z kolei będzie się darem. A „bycie dla kogoś” – jak mówił Jan Paweł II – jest najwłaściwszym dla człowieka sposobem bytowania.