Im bardziej celebrujemy niektóre rocznice, tym bardziej nie rozumiemy ich sensu. Wydarzenia historyczne to nie tylko urocza cepeliada, lecz przede wszystkim opowieść opatrzona wieloma znakami zapytania.
Stan wojenny oddalił się od nas w ekspresowym tempie, jak bajka o „żelaznym wilku”. Młodsze pokolenie już chyba nawet nie powtarza tekstu o „Teleranku” którego nie było, bo nie za bardzo pamięta sam program…
Tak jak to zapamiętałem, akurat „Teleranek” był najmniej ważny. Czułem, że dzieje się coś dużo ważniejszego, co przekracza moje święte prawo do miejsca przed telewizorem w niedzielny poranek. Dużo mocniej odczułem ponure realia „wojny polsko-jaruzelskiej” w Wigilię Bożego Narodzenia, gdy nie było choinki, prezentów i kolędowania. Była przygnębiająca cisza, a ja uczyłem się udawania, że mnie to nie dotyczy, że beztroska nie została mi odebrana. Później był strach, czasem nerwowe czekanie przed 22 na tych, co nie wrócili do domu, cisza w słuchawkach, szeptem powtarzane historie… Wujka ktoś pobił, sąsiad miał „ścieżkę zdrowia”, tata kolegi był milicjantem. To chyba najbardziej zapadło mi w pamięć - że w szkole nie wolno było mówić o tym, co dzieje się w domu. Pierwsza lekcja nieufności, swoista lekcja historii.
Stan wojenny zniszczył ludzką solidarność. Zniszczył ją w sposób dwojaki: tę przez wielkie „S” i przez małe. Zniszczył w ludziach głębokie poczucie, że sami z siebie mogą coś zmienić. Oprócz konkretnych liczb, tych, którzy zginęli, którym przetrącono kariery, zmarnowano życie, są straty, których oszacować się nie da. Głęboka bruzda w naszej mentalności to dziedzictwo również tamtych „mrocznych dni”.