Wszystko wskazuje na to, że od marca kobiety, które zdecydowały się zostać w domu i oddać wychowaniu dzieci, będą mogły liczyć na emeryturę. Trzeba jednak spełnić odpowiednie kryteria.
O emerytury dla matek, które wychowały przynajmniej czworo dzieci, od dawna walczył m.in. Związek Dużych Rodzin. Wszystko wskazuje na to, że od marca panie, które nie wypracowały emerytury zostając z dziećmi w domu, zostaną docenione przez państwo. O powodach, dla których kobiety rezygnują z pracy zawodowej, mówi Bożena Pietras, przewodnicząca Związku Dużych Rodzin w Lublinie.
Agnieszka Gieroba: Stereotyp jest taki, że kiedy kobieta wychowuje dzieci, to znaczy, że nie pracuje…
Bożena Pietras: To rzeczywiście stereotyp. Wychowanie dzieci, poświęcenie im swego czasu i zaangażowania, szczególnie gdy pociech jest kilkoro, to ciężka praca, rzeczywiście do tej pory przez różne rządy niedoceniana. Wychowałam piątkę dzieci, ale znam wiele kobiet, które mają nawet kilkanaścioro dzieci. Te panie nie mają emerytury. Ja osobiście w tej chwili mam wyliczoną emeryturę w wysokości 100 zł. Taki jest rachunek ekonomiczny. Żeby otrzymać w Polsce minimalną emeryturę 1050 zł brutto, trzeba mieć przynajmniej 20 lat pracy.
Dlaczego więc kobiety decydowały się i dalej decydują zrezygnować z pracy zawodowej i poświęcić rodzinie?
Powody są różne. W moim konkretnym przypadku sytuacja była taka, że zwyczajnie nie mieliśmy nikogo, kto mógłby zająć się naszymi dziećmi, gdy ja byłabym w pracy. To oznaczało, że przy piątce maluchów byłabym ciągle na zwolnieniach z powodu chorób, które przechodzą wszystkie małe dzieci. Żaden pracodawca nie byłby zadowolony, mając takiego pracownika, o ile w ogóle ktoś zdecydowałby się zatrudnić kobietę z piątką małych dzieci. Trzeba było rozważyć różne możliwości. Przeliczyliśmy, że oddanie dzieci do przedszkola i żłobka, przy wysokości pensji jakie wypłacano pracownikom w latach 80., wiązałoby się z kosztami pochłaniającymi całe jedno wynagrodzenie. Zatrudnienie osoby do opieki nad dziećmi również zabierałoby dochody z pracy zawodowej. Rachunek był prosty – nie ma możliwości pójścia do pracy, a zyski pozaekonomiczne, płynące z faktu pozostawania z dziećmi w domu, były ogromne. Moje dzieci nie korzystały więc z wysoko dotowanych miejsc w żłobkach i przedszkolach. Gdybym zsumowała te lata, to byłoby 25 lat rezygnacji z dofinansowania, które dla rodzin jest oczywiste i nikt nie twierdzi, że jest to przywilej.
Podejmując decyzję, że nie wracasz do pracy byłaś świadoma, że nie będziesz miała naliczanej emerytury?
Tak, to była świadoma decyzja i wszyscy mówili mi, że poświęcając się wychowaniu dzieci, nie myślę rozsądnie o swojej przyszłości i starości. W czasach, gdy moje dzieci były małe, matki miały trzy miesiące urlopu macierzyńskiego. To dopiero Związek Dużych Rodzin wywalczył roczne urlopy. Trzeba było więc maleńkie dziecko, które karmiło się piersią, pozbawić możliwości przebywania z mamą na co najmniej 8 godzin. To były też czasy, kiedy nie było możliwości pracy z domu. Żeby zarabiać, trzeba było po prostu chodzić do pracy i spędzać tam dużo czasu. W naszej sytuacji nie widzieliśmy takiej możliwości, poza tym czułam, że jestem potrzebna swoim dzieciom i to przeważyło szalę.
Zaniechałaś więc swoich ambicji zawodowych?
Nie. Wychowywanie dzieci nie zamknęło mnie na różne pasje i wyzwania. Przy małych dzieciach zrobiłam drugi kierunek studiów z myślą, że kiedyś podejmę się takiej pracy. Jednak doświadczenia rodzinne, które pokazywały, jak ważna jest moja obecność w domu, która pozwala jakoś ogarnąć zajęcia piątki dzieci, ich lekcje, pasje i zdrowie są ważniejsze niż praca zawodowa. Nie było to zresztą jakieś straszne wyrzeczenie, bo dom i wychowywanie dzieci było dla mnie miejscem, w którym się spełniałam. Każdy, kto wychowuje dzieci wie, ile wymaga to różnych zajęć, jakiej dyspozycyjności, umiejętności organizacyjnych. Gdy ktoś pytał czym się zajmuję, odpowiadałam, że jestem managerem rodziny, od którego zależy funkcjonowanie innych członków rodziny. To praca 24 godziny na dobę, tyle że bezpłatna.
Od dłuższego czasu Związek Dużych Rodzin postulował, by państwo polskie, którego obywateli wychowują niepracujące matki, zapewnił im choć minimalną emeryturę, dlaczego to tak ważne?
Tu nie chodzi tylko o kobiety, które zostają bez środków do życia, bo w dużej rodzinie nikt nie zginie, ale chodzi też o dyskryminację naszych dzieci. Kiedy ja osiągnę wiek emerytalny, moje dzieci będą już wszystkie pracowały, jednak ich przychody będą szły na emerytury obcych osób. Nikt w Polsce nie mówi, że my nie pracujemy na swoje emerytury, ale na wypłatę świadczeń tym, którzy obecnie są na emeryturze. Oznacza to, że moje pracujące dzieci, odprowadzając składki od swego wynagrodzenia, zrzucają się na to, by wypłacić emerytury tym, którym już się należą. Składają się więc na obce osoby, nie na mnie. Ten system nazywa się systemem solidarnościowym, ale matki, które poświęciły się wychowaniu dzieci są poza nim, więc do tej pory nie była to solidarność dla wszystkich. Dlatego Związek Dużych Rodzin wnioskował do Ministerstwa Rodziny o przygotowanie takiej ustawy, która rozwiązywałaby ten problem. Tak się rzeczywiście stało i wszystko wskazuje na to, że od marca kobiety, które wychowały przynajmniej czworo dzieci, otrzymywać będą najniższą emeryturę.